Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

227 Jacht dotarB do drugiego koDca, utknB w rosncej tam trawie, odbiB si i tyBem wróciB na [rodek stawku, a potem zamarB. Od osady biegli ludzie. Po chwili powolusieDku, po milimetrze, jacht zaczB znów osiada. UsByszeli[my trzaski, mo|e bulgot wody. Jacht drgnB nagle i okrciB si powoli, ukazujc burt z napisem  Pikna", a potem, gdy ju| wszyscy zd|yli przeczyta, zaczB opada jak w windzie i niknB, niknB, zawirowaBa woda przelewajc si przez burty, jeszcze przez chwil widzieli[my kabin, a potem ju| tylko wierzchoBek masztu, nieruchomy, po[rodku stawku. ZaczBam pBaka.  PrzestaD  OdjabBka znalazB si blisko i trcaB mnie delikatnie.  Tak miaBo by. Wiedzieli[my, |e tak bdzie.  To po co to wszystko?  Adam mówiB, |e on cho raz musi by na wodzie. I wszyscy to widz. Popatrz. RozejrzaBam si. Ojciec objB mam i z u[miechem szeptaB do niej, Achremo-wicz powoli kiwaB gBow i ju| odwracaB si od wody do Adama i Alicji, którzy stali trzymajc si za rce.  Tak miaBo by. Wiesz, co to byBo?  spytaB OdjabBka.  To byB po prostu OSTATNI REJS JACHTU  PIKNA". OdwróciBam si.  Bd pisaB do ciebie  krzyknB. ZajrzaBam do ogrodu, przeszBam przez bram, popatrzyBam na rozwarte wrota baraku, przeszBam przez Ban trawy i ominBam altan. Potem zawróciBam i znalazBam maBy staw i mostek. PopatrzyBam w wod. Nie w wod, a na zielony pokrowiec, który j pokrywaB. MijaBam tunele drzew i polany, i Bki kwietne, i powoje, i drzewa pot|ne, i zaro[la, dotarBam do parkanu z furt i pchnBam j ostro|nie. Ró|e byBy caBe, ale kto[ rozgarnB je ostro|nie i od [cie|ki w ogrodzie Starszej Pani do furty prowadziB wyrazny szlak. SiedziaB na nim kot i patrzyB na mnie.  Ty, mo|e pójdziesz ze mn? Nie poruszyB si.  Warto ci tu zostawa? Nie masz ju| ryb. Nie masz ju| poddanych. Po co masz tu by? OdwróciB si do mnie tyBem.  Jeste[ sam  powiedziaBam. OdszedB, samotny i smutny.  Rozumiem  zawoBaBam i pu[ciBam furt, przej[cie si zamknBo.  To twoje miejsce. PrzecinaBam ogród w poprzek. Nie pokazywaB mi cudów. ByB zwyczajnym piknym ogrodem, peBnym rzadkich ro[lin.  Babka si tob zaopiekuje  obiecaBam.  No i oni wszyscy. 228 Ani drgnB.  MógBby[ mnie chocia| ostatni raz wypu[ci moim wej[ciem  powiedziaBam mu jeszcze macajc parkan tam, gdzie tyle razy przechodziBam. Jedna z desek drgnBa nagle i usunBa si.  No widzisz  powiedziaBam.  Dzikuj. WyszBam na ulic. PowiaB wiatr i ogrody chwiaBy si w nim, a mój zaszumiaB. SkinBam mu rk. Z naprzeciwka nadchodziB m|czyzna. SzedB niespiesznie, rozgldajc si, a ja zbli|aBam si do niego, coraz wolniej przestawiajc nogi.  Maga  powiedziaB.  PrzyjechaBem.  Po odpowiedz mamy?  spytaBam.  Odpowiedz brzmi: nie.  Nie po odpowiedz. WziB mnie za ramiona, przycisnB do siebie, a potem pu[ciB.  UrosBa[. Nie po odpowiedz. WidziaBem si z nimi w miasteczku. Wiem wszystko. Trudno. WzruszyB ramionami.  To po co tu jeste[?  WzywaBa[ mnie.  A ty si spózniBe[.  Tak. Mój bBd. Przejdziemy si? SkinBam gBow i ruszyli[my.  MogBe[ wygra  odezwaBam si po chwili  gdyby[ si pospieszyB.  Nie. Nie mogBem. ByBo za pózno