Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Powiedział, że znajduje się pani pod jego opieką - odparł El-Marad, gdy upewnił się, że Kamei oddalił się od drzwi. - Taki beduiński zwyczaj. Ścigany mężczyzna może dotknąć szaty innego człowieka spotkanego na pustyni. Wówczas na nim spoczywa obowiązek wzięcia w obronę tamtego, nawet jeśli nie należy do jego plemienia. Tej ochrony nigdy się nie oferuje - udziela się jej wyłącznie na czyjąś prośbę, i nigdy kobiecie. - Może uznał, że pozostawienie mnie samej z panem wymaga zastosowania najpoważniejszych środków - zasugerowałam. El-Marad spojrzał na mnie zdumiony. - Trzeba niezwykłej odwagi, by w takiej chwili pozwalać sobie na żarty - powiedział wolno, krążąc cały czas wokół mnie. - Czyż nie mówił pani, że wychowałem go jak własnego syna? - El-Marad zatrzymał się w miejscu i popatrzył na mnie ze zmęczeniem. - Jesteśmy nahnu malihin, to znaczy, że łączy nas bardzo wiele. Jeśli ktoś na pustyni podzieli się z innym solą, to jest to dar największy, gdyż sól jest cenniejsza od złota. - A więc jest pan Beduinem - podsumowałam. - Zna pan obyczaje pustyni, nigdy się pan nie śmieje. Ciekawa jestem, czy Llewellyn Markham wie o tym wszystkim? Będę musiała napisać do niego kilka słów, informując go, że Beduini nie są tak uprzejmi jak Berberowie. Na dźwięk nazwiska Llewellyna El-Marad poszarzał na twarzy. - A więc pani rzeczywiście przybywa od niego - rzekł. - Ale dlaczego nie jest pani sama? Westchnęłam i spojrzałam na figurkę, którą wciąż trzymał w dłoniach. - Dlaczego po prostu nie powie mi pan, gdzie one są? - spytałam. - Przecież wie pan, po co przyjechałam. - Doskonale - powiedział. Usiadł, nalał sobie trochę kawy z samowara i podniósł filiżankę do ust. - Zlokalizowaliśmy te figury i podjęliśmy próbę ich zakupienia, lecz wszystko na próżno. Ich właścicielka nawet nie chciała z nami rozmawiać. Mieszka w Algierze, w kasbie, choć jest bardzo zamożna. Wprawdzie nie ma całego kompletu, lecz sądzimy, że posiada większość figur. Jesteśmy w stanie zebrać odpowiednie fundusze, pod warunkiem że pani uda się na miejsce i dokona zakupu. - A dlaczego nie chciała się z wami widzieć? - spytałam, powtarzając pytanie, które kiedyś zadałam Llewellynowi. - Mieszka w haremie - odparł. - Żyje w odosobnieniu; słowo „harem” oznacza „zakazane sanktuarium”. Jedyną osobą, której wolno tam wchodzić, jest ich pan. - A może porozmawiać z jej mężem? - zaproponowałam. - Nie żyje - rzekł El-Marad i z niecierpliwością odstawił filiżankę. - On nie żyje, a ona jest bogata. Strzegą jej jego synowie, choć nie są oni jej synami. Nawet nie wiedzą, że ona ma te figury. Nikt tego nie wie. - Więc skąd pan o tym wie? - podniosłam głos. - Proszę posłuchać, zgodziłam się wyświadczyć drobną przysługę mojemu koledze, a pan wcale nie chce mi ułatwić zadania. Nawet nie podał mi pan nazwiska i adresu tej kobiety. - Nazywa się Mokhfi Mokhtar. W kasbie ulice nie mają nazw, ale to nie jest duży obszar; na pewno ją pani znajdzie. A gdy już się spotkacie, sprzeda pani te figury, pod warunkiem że powtórzy jej pani tajną wiadomość, którą teraz pani przekażę. - No dobrze - rzuciłam niecierpliwie. - Proszę jej powiedzieć, że urodziła się pani w świętym dniu islamu, Dniu Uzdrowienia. Proszę jej powiedzieć, że według kalendarza zachodniego dzień pani urodzin to czwarty kwietnia... Teraz ja wbiłam w niego wzrok. Krew ścięła mi się w żyłach, a serce waliło jak oszalałe. Nawet Llewellyn nie znał daty moich urodzin. - A dlaczego mam jej to powiedzieć? - spytałam z największym spokojem, na jaki mnie było stać. - Gdyż jest to dzień urodzin Karola Wielkiego - odparł łagodnie. - Tego dnia komplet ten wydobyto z ziemi, a więc jest to dzień w sposób istotny związany z poszukiwanymi przez nas figurami. Powiedziane jest, że osoba, której pisane jest zebrać ponownie wszystkie figury, urodzi się właśnie tego dnia. Mokhfi Mokhtar na pewno zna tę legendę i zgodzi się spotkać z panią. - A pan widział ją kiedyś? - Tak, wiele lat temu... - powiedział, a twarz mu złagodniała. Jaki naprawdę jest ten mężczyzna - człowiek, który prowadził interesy z takim gagatkiem jak Llewellyn; człowiek podejrzewany przez Kamela o to, że zagarnął firmę jego ojca i być może wysłał go na śmierć, lecz który opłacał naukę Kamela, dając mu tym samym szansę zostania jednym z najbardziej wpływowych ministrów w kraju. Żył tutaj jak odludek, miliony mil od cywilizacji, z gromadką żon, a mimo to miał kontakty handlowe z Londynem i Nowym Jorkiem. - Była wtedy piękna - rzekł. - Teraz jest już osobą leciwą. Nasze spotkanie trwało bardzo krótko. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że ma figury i że pewnego dnia będzie... Lecz jej oczy podobne były do oczu pani. To pamiętam wyraźnie. - Nagle oprzytomniał. - Czy coś jeszcze chciałaby pani wiedzieć? - Nawet jeśli będę mogła kupić te figury, to skąd wezmę pieniądze? - spytałam konkretnie. - Już my się tym zajmiemy - powiedział szorstko. - Niech się pani skontaktuje ze mną drogą pocztową. Wręczył mi pasek papieru z wypisanym numerem skrzynki. Właśnie wtedy jedna z żon El-Marada wsunęła głowę w drzwi, a z tyłu ujrzeliśmy twarz Kamela. - Skończyliście? - spytał, wchodząc do środka. - Prawie - odparł El-Marad, wstając i podając mi rękę. - Twoja przyjaciółka to trudny partner. W związku z al-basharah ma prawo zażądać jeszcze jednego dywanu. - Podszedł do ściany i wybrał dwa dywany z nie czesanej wielbłądziej wełny. Miały przepiękne kolory. - Czegóż to niby zażądałam? - spytałam z uśmiechem. - Prezentu dla tego, kto przynosi dobrą nowinę - odpowiedział Kamei, zarzucając sobie dywany na ramię. - Jakież to dobre nowiny pani przywiozła? A może to też jest tajemnica? - Przyniosła wiadomość od mego przyjaciela - odparł gładko El-Marad. - Wyślę z wami chłopca z osłem, jeśli chcecie - dodał. Kamei powiedział, że byłby niezmiernie wdzięczny, więc posłano po chłopca. El-Marad odprowadził nas na drogę. - Al-safar zafar! - zawołał, machając ręką. - To stare arabskie przysłowie, które znaczy: „Podróżowanie to zwycięstwo” - wytłumaczył Kamei. - Znaczy, że dobrze ci życzy. - Nawet nie taki z niego gbur, jak mi się początkowo zdawało. Lecz mimo wszystko nie mam do niego zaufania - powiedziałam. Kamei zaśmiał się. Teraz wydawał się naprawdę odprężony. - Dobrze rozgrywa pani tę partię - stwierdził. Serce stanęło mi w piersiach, lecz szłam dalej. Na szczęście nie widział mojej twarzy