Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
– To tylko słowa – pogardliwie rzuciła Hezhi. – Czego ode mnie chcesz? Jego twarz nie zdradzała niczego oprócz troski, ale Hezhi oglądała już objawy tego uczucia na obliczu innego młodego, przystojnego mężczyzny i drugi raz nie da się już na to samo nabrać. – Chciałem ci tylko coś wyjaśnić. – Czyżbyś był mi winien jakieś wyjaśnienia? – Nie – odrzekł Mech. Jego zielone oczy na moment zalśniły potężnymi emocjami, by natychmiast przybrać wyraz przezornej obojętności. Patrząc na niego, Hezhi nie bardzo mogła uwierzyć, że Mech jest od niej starszy zaledwie o dwa, trzy lata. – Nie – powtórzył – a mimo to chcę z tobą pomówić. – Więc mów, tylko nie próbuj zwodzić mnie fałszywą troską. Tylko mnie tym złościsz. – Zgoda – przystał Mech. Zwrócił głowę ku zachodniej części obozowiska, gdzie gorączkowym rytmem łomotały bębny, a z ognia ulatywały w niebo coraz to nowe gwiazdy. – Niebawem Bóg Koni powróci do domu. Powinnaś to zobaczyć, jeśli zależy ci na zrozumieniu mego ludu. – Nie zależy – krótko stwierdziła Hezhi. – Przejdź do rzeczy. Mech ściągnął brwi, po raz pierwszy zdradzając irytację. – Jak sobie życzysz. Zapewne wiesz, że między moim ludem, a ludem twego przyjaciela toczy się wojna. – Wiem. To ty przyniosłeś te wieści, pamiętasz? – Tak było. – Skinął głową. – Ale ta wojna to coś więcej niż tylko zmagania śmiertelnych, pani z Nhol. To wojna bogów, jakiej świat nie oglądał od kilkuset lat. Pośród mego ludu znajdują się jasnowidze, szamani, którzy przemierzając świat snu, widzą to, co nastąpi w przyszłości. Według nich ta wojna sprowadzi wiele nieszczęść. Spostrzegłszy, że Mech nie może oderwać wzroku od jej bębenka, schowała go za plecami. – Mów dalej. – To wszystko – rzekł Mech, zagryzając wargi. – Może być wojna, wielu ludzi, koni, a nawet bogów umrze. Jak wiesz, już teraz giną. Nie wiem, czy pojmujesz, co to oznacza. – Widziałam ginących mężczyzn – odparła Hezhi. – Wiem, co to śmierć. – To giną moi krewniacy – powiedział Mech. – Troszczę się o nich tyle, co oni o mnie i o Perkara. Mech zaczerpnął głęboko tchu. – Chcesz mnie rozzłościć, lecz mój lud zobowiązał mnie do przekazania ci pewnej wiadomości, więc to uczynię. Ktoś widział cię we śnie, Hezhi. Wielki człowiek, potężny gaan, który pragnie odwrócić od nas okropieństwa wojny i przywrócić pokój. Z tego, co zobaczył, wynikało, że tylko ty zdolna jesteś to uczynić. Hezhi zmrużyła oczy. – Ja? Mech pokiwał głową. – Tak. To właśnie widział gaan. Ty jesteś jedyną nadzieją na pokój, natomiast ten Perkar jest nosicielem śmierci. Musisz go opuścić i pójść ze mną. Zawiodę cię do gaana, a wówczas razem zdołamy to wszystko powstrzymać. Jeśli natomiast pozostaniesz u boku tego człowieka... – wskazał ręką yekt – cała kraina obróci się w perzynę, jakby przeszła przez nią nawałnica ognistego deszczu. – Ja miałbym zaprowadzić pokój? W jaki sposób? – Nie wiem. Ale słyszałem o tym od kogoś, kto na pewno się nie myli. To prawda, wierz mi. – Ależ ja ci wierzę – rzekła Hezhi. Bardzo pragnęła, aby tak było. Stała się przyczyną tak wielu śmierci, że myśl o sobie jako o kimś przynoszącym pokój była dla niej niczym piękny kwiat wyrastający pośrodku pustyni. Obraz ten strasznie się jej podobał, cóż jednak z tego, skoro wiedziała, że musiał być fałszywy. Musiał. – Jak śmiesz? – rzekła powoli. – Jak śmiesz? Przez dwanaście lat nikogo nie obchodziło, czy jestem wesoła czy smutna, czy żyję czy może umarłam. A teraz nagle cały świat mnie potrzebuje, chce posłużyć się mną niby jakimś narzędziem. Zrezygnowałam z niewielu rzeczy, które kochałam, żeby przed tym uciec. Rozumiesz? Uciekłam z domu i zamieszkałam z wami, śmierdzącymi barbarzyńcami, żeby tylko się uwolnić. Oddałam już wszystko, co miałam do oddania, słyszysz? Jak śmiesz tak do mnie mówić? – Dygotała na całym ciele, a jej głos przeszedł w cienki pisk. Słowa padały z jej ust bez jakiejkolwiek kontroli, ale ona na to zupełnie nie zważała. Szalejący w jej sercu płomień mógł brać się z paniki lub furii, a może z jednego i drugiego, tak jednak ściśle ze sobą splecionych, że aż nierozróżnialnych. – Zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Czy ty naprawdę wierzysz, że gdybym posiadała choć część mocy przypisywanej mi przez twój lud, to bym ci pomogła? Zdruzgotałabym cię, zamieniła w stosik zwęglonych kości, a potem rozsypała twoje prochy stąd aż po kraj świata! Chciała mówić dalej, lecz w końcu rozsądek wziął górę nad wściekłością i zdyszana umilkła. Chciała jednak dopiec Mechowi, zetrzeć tę uprzejmą minę z jego twarzy, zwróciła więc przeciwko niemu całą swoją złość, tak jak robiła to niegdyś w Nhol. Tam ludzie pod jej spojrzeniem padali, skręcali się z bólu i umierali. Tutaj, Mech skwitował jej wysiłki smutnym uśmiechem. – Przepraszam, że wprawiłem cię w zły humor. Sądziłem, że będziesz zaszczycona, mogąc uratować dwa ludy, a może nawet cały świat od ogromu bólu i cierpień. Chyba błędnie cię oceniłem. – To twoi bogowie błędnie mnie ocenili – warknęła Hezhi. – Cały wszechświat się pomylił. Nie chcę niczego prócz tego, by pozostawiono mnie w spokoju. – Taki los nie jest ci pisany – łagodnie odrzekł Mech. – Sama wyznaczę swój los – powiedziała Hezhi, z trudem przebijając się przez narastający łoskot bębnów. Mech cofnął się z przylepionym do warg łaskawym uśmieszkiem. – Muszę iść – oznajmił. – Ceremonia dobiega końca. – Przecież już parę razy mówiłam, żebyś sobie poszedł – burknęła Hezhi. – Racja. Ale jeszcze pomówimy o tym później, kiedy wszystko to sobie przemyślisz. – Już przemyślałam. Od dłuższego czasu nic innego nie robię. Mech wzruszył ramionami, cofnął się tyłem o kilka kroków i dopiero wówczas ruszył w stronę ognisk. Hezhi odprowadziła go wzrokiem, próbując zapanować nad targającymi jej ciałem gwałtownymi dreszczami. Odetchnęła głęboko parę razy, po czym, już nieco przytomniej, rozejrzała się dokoła. Zasłaniająca wejście yektu skóra lekko się wybrzuszyła. – W porządku, Tsem, już sobie poszedł – rzuciła cicho. – I... dziękuję, Tsem – dokończyła. Przynajmniej na niego mogła zawsze liczyć, ponieważ ją kochał i to nie z powodu jakiegoś tajemniczego czynu, którego mogła dokonać. Sięgnęła po bębenek i dotknęła go drżącymi palcami. Jej wzrok powędrował ku płonącym ogniom. – Tsem, chodź tutaj – krzyknęła w stronę chaty. Z zasłony natychmiast wyłoniła się ogromna głowa. – Tak, księżniczko? – Jak myślisz, czy dach yektu wytrzyma nasz ciężar? – Wcześniej widziałem, jak na dachach siedziało mnóstwo ludzi – odrzekł po chwili namysłu. – Ty ważysz tyle, co nic, ja nie więcej niż trzech ludzi. Myślę, że nic się nie stanie. Hezhi skinęła głową. – Wobec tego, pomóż mi tam wejść – powiedziała. – Chcę to sobie obejrzeć. – Jak rozkażesz, księżniczko. Ale czy wytłumaczysz mi, o czym rozmawiałaś z tym barbarzyńcą? Nie zdołałem bowiem wszystkiego pojąć