Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Najbardziej bolało mnie i przepełniało goryczą wspomnienie tej chwili, kiedy zapytałam go, wieszając płaszcz na wieszaku: - Jak ci się podoba mój pokoik? Prawda, że jest przytulny? Pamiętam, że nie odpowiedział, tylko rozejrzał się dokoła z grymasem, którego nie rozumiałam. Teraz wiedziałam już, że był to grymas obrzydzenia. Na pewno pomyślał sobie: "Pokój ulicznicy". Najbardziej bolało mnie to, że powiedziałam te słowa z tak rozbrajającą radością. Powinnam była przecież pomyśleć o tym, że człowiekowi takiemu jak on, kulturalnemu i wrażliwemu, pokój ten musiał wydać się obmierzłą dziurą, podwójnie wstrętną, i z powodu nędznego umeblowania, i użytku, jaki zeń robiłam. Obym nie była powiedziała tego nieszczęsnego zdania, ale wymknęło mi się ono nieopatrznie i nie było na to żadnej rady. Wydawało mi się, że zdanie to jest więzieniem, z którego nie ma dla mnie wyjścia za żadną cenę. Więcej nawet, to zdanie to byłam ja sama, taka, jaką z własnej woli stałam się już na zawsze. Zapomnieć i łudzić się, że nigdy tego nie powiedziałam, oznaczałoby to samo, co zapomnieć o sobie i łudzić się, że nie istnieję. Myśli te działały na mnie jak powolna trucizna, przenikająca po trochu do zdrowej krwi, tętniącej w moich żyłach. Zazwyczaj każdego ranka, choć przeciągałam, jak mogłam, błogie wylegiwanie się, przychodził moment, iż kołdra zaczynała mi ciążyć, i wtedy pchnięta jakimś niezależnym od mojej woli odruchem, wyskakiwałam z łóżka. Ale tego dnia było zupełnie inaczej, minęło całe przedpołudnie, przyszła pora obiadu, a ja pomimo wysiłków, żeby się przełamać, jeszcze nie zaczęłam wstawać. Wydawało mi się, że jestem jedną z tych zakotwiczonych w błotnistej zatoce zmurszałych łodzi, które pokryte są na dnie czarną, zatęchłą wodą, i wystarczy, żeby ktoś stąpnął na spróchniałe deski, a załamują się one w jednej chwili i łódź, stojąca tam może od lat, tonie natychmiast. Sama nie wiem, jak długo tak przeleżałam wśród niedbale rozrzuconej pościeli, wpatrując się przed siebie z prześcieradłem podciągniętym aż po uszy. Słyszałam, jak zegar bije południe, potem godzinę pierwszą, drugą, trzecią i czwartą. Zamknęłam drzwi na klucz, matka zaniepokojona stukała od czasu do czasu. Odpowiadałam, że niedługo wstanę i żeby zostawiła mnie w spokoju. Kiedy zaczął zapadać zmierzch, zebrałam się na odwagę i z wysiłkiem, który wydał mi się nieludzki, odrzuciłam kołdrę i wstałam z łóżka. Czułam bezwład w całym ciele; zaczęłam się myć i ubierać, raczej wlokąc się niż chodząc po pokoju. Nie myślałam o niczym, tylko uświadamiałam sobie, nie umysłem, lecz całym ciałem, że w każdym razie dzisiaj nie będę wystawać na ulicy w oczekiwaniu klientów. Kiedy się ubrałam, poszłam do matki i powiedziałam jej, że ten wieczór spędzimy razem. Wyjdziemy przejść się na miasto, a potem wypijemy w kawiarni jakiś aperitif. Radość matki, która nie była przyzwyczajona do tego rodzaju zaproszeń, zirytowała mnie, ale sama nie wiedziałam dlaczego; po raz nie wiem który obserwowałam z niechęcią jej opuchnięte, obwisłe policzki i małe oczka, rzucające niepewne i fałszywe spojrzenia. Ale oparłam się pokusie powiedzenia czegoś niegrzecznego, bo mogło to rozwiać całą jej radość, i czekając, aż matka się ubierze, usiadłam w jadalni przy stole. Było już prawie całkiem ciemno; białe światło latarni, wpadające przez nie zasłonięte firankami szyby, połyskiwało na maszynie do szycia i długą smugą kładło się na ścianie. Schyliłam głowę, popatrzyłam na stół i zobaczyłam w półmroku kolorowe figury na rozłożonych kartach pasjansowych; matka zabijała nudę długich wieczorów stawianiem pasjansów. I nagle doznałam dziwnego uczucia; wydało mi się, że to ja jestem matką, moją własną matką, która czeka, aż jej córka Adriana wyjdzie ze swego pokoju z przygodnym kochankiem. Wrażenie owo należy zapewne przypisać temu, że usiadłam na jej krześle, przy jej stole, nad jej pasjansem. Otoczenie narzuca nam czasami takie złudzenia; na przykład niejednej osobie zwiedzającej stare lochy więzienne wydaje się, że odczuwa ten sam chłód, tę samą rozpacz, samotność, jakie przeżywał niegdyś przebywający tam więzień. Ale jadalnia nie była więzieniem, a matka nie przeżywała nigdy tak gwałtownych, działających na wyobraźnię cierpień. Po prostu żyła. W każdym razie, może właśnie dlatego, że przed chwilą byłam do niej wrogo nastawiona, sama myśl o jej życiu wywołała we mnie tę jakby reinkarnację. Ludzie dobrzy, próbując tłumaczyć czyjeś naganne postępowanie, powiadają czasami: "Wejdź w jego położenie". I ja właśnie weszłam w położenie matki, tak dalece, że wydawało mi się, iż jestem nią. Byłam nią, ale z pełną świadomością, że nią jestem, czego ona na pewno nie uprzytamniała sobie, bo wtedy zbuntowałaby się w jakiś sposób. Poczułam się nagle pomarszczona, zwiędła, słaba; i zrozumiałam, co to jest starość, która nie tylko zmienia powierzchowność, ale także odbiera pełnię władz fizycznych i umysłowych