Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Pobiegł do tylnej izby, naładował sakwę prowiantem. Tuli tymczasem chwycił skrzynkę z narzędziami zegarmistrza, włożył do płóciennego woreczka kilkadziesiąt zegarków. Zapytał się w duchu, czy kiedykolwiek nauczy się posługiwać tymi delikatnymi narzędziami. Po chwili Poddany wepchnął Tulla do izby od podwórza. - Mam ubranie i prowiant - powiedział. Razem wybiegli tylnymi drzwiami i zaczęli uciekać jakąś aleją. W powietrzu unosił się swąd dymu i choć nadal było mglisto, jaskrawoczerwony blask barwił niebo. - Doki płoną! - szepnął ze zdumieniem niewolnik. Tuli popatrzył na niebo i wybuchnął śmiechem. Niech Bóg cię błogosławi, Scandalu, pomyślał. Obaj Neandertalczycy dobrą godzinę przekradali się po dachach przez getta Denai i jakieś magazyny. Poddany powiedział Tullowi, że nazywa się Nai, co w mowie Pwi znaczyło bystry. Okazał się godny swego imienia, bo udało im się uciec Braciom Mieczowym, którzy szukali ich po całym mieście. - Wybrałeś nieodpowiednią porę na wizytę w Denai - wyjaśnił Nai. - W zeszłym tygodniu przybyło dodatkowe dziesięć tysięcy strażników. Kraalscy wielmoże mówią o wojnie z Bashevgo, a kilka tygodni temu Hukmowie zaatakowali naszą twierdzę. - Czemu Kraal miałby wojować z Bashevgo? - spytał Tuli. - Wielmoże-Piraci nabyli od nas wiele towarów, zboża i tkanin, ale już od roku nie sprzedają nam niewolników - wyjaśnił Nai. -A zeszłego lata zaczęli atakować kraalskie statki. Zupełnie powariowali. Nie mogą łudzić się nadzieją, że pokonają władców Kraalu. W przyszłym roku w lecie Kraal wyśle armie na Wielkie Pustkowie i zniszczy Hukmów, żeby te ziemie nie wpadły w ręce Wielmożów-Piratów. Tuli słuchał tych nowin z zainteresowaniem. Na ulicach roiło się od Braci Mieczowych w czarnych pancerzach i czerwonych płaszczach. Dym unosił się nad miastem z płonących statków w porcie. W miejscu, gdzie mgła była jeszcze gęsta, przy domu jakiegoś człowieka, zaatakowali napotkanego strażnika. Nai zatłukł na śmierć Brata Mieczowego i ukrył zwłoki za grubym żywopłotem w ogrodzie. Martwy gwardzista nosił dystynkcje kapitana - pięć gwiazdek nad mieczem. - Ten typ należał do najbardziej zaufanych - wyjaśnił Nai. - Mógł swobodnie wędrować po całym Kraalu, a nawet po Wielkim Pustkowiu. Jeżeli włożysz jego ubranie, bez trudu opuścisz Denai. W całym mieście jest może ze dwudziestu kapitanów jego rangi. Jeśli dopisze tobie szczęście, ci, których spotkasz, uznają cię za jednego z nich. - Nie uciekniesz ze mną? - zapytał Tuli. - Jeśli uciekniemy obaj, Bracia Mieczowi zabiją jakiegoś niewinnego mężczyznę, twierdząc, że to ty. Moi współplemieńcy stracą nadzieję, bo przekonają się, że nie można uciec przed Bractwem Mieczowym - wyjaśnił Nai. - Muszę zostać jako świadek. Powiem im, że Poddany, który zabił człowieka, wolny opuścił miasto. - Nie tylko jednego człowieka - odparł Tuli. - Zabiłem też czterech strażników. Poddany zachichotał cicho. Młody Tcho-Pwi włożył mundur kapitana, jęknął, gdy skórzany pancerz dotknął jego poranionych pleców. Za nimi, z drugiej strony miasta, mgła unosiła się powoli. Tuli zobaczył, że płoną nie tylko doki, ale że ogień przerzucił się też na magazyny. Niestety, poranny wiatr wiał z gór, w stronę morza. Płomienie nie ogarną miasta. Tuli zasłonił uszy włosami i uścisnął Nai. - Któregoś dnia wszyscy odejdziemy stąd wolni - powiedział Nai, wpychając mu do rąk sakwę z prowiantem. - Odejdziemy - przytaknął Pwi. Paliła go tak gwałtowna nienawiść, że dodał: - Ale najpierw zniszczymy Kraal. - I roześmiał się z własnego zuchwalstwa. Nie kryjąc się, opuścił Denai i ruszył w stronę Wielkiego Pustkowia, mijając po drodze trzy strażnice - a każda pełna była Braci Mieczowych - oraz pięciotysięczny oddział strzegący wschodniej bramy miasta. Jeśli nawet jakiś strażnik chciał go o coś zapytać, nie odważył się tego zrobić, gdyż przybysz przewyższał wszystkich rangą. Zresztą chyba nikt nie widział Brata Mieczowego idącego ulicami Denai z tak wielką nienawiścią w oczach. Rozdział 13 ADJONAI Na wszystkich mapach, jakie Tuli kiedykolwiek oglądał, Denai umieszczano na zachodnich zboczach Gór Białych. A przecież farmy ciągnęły się wzdłuż drogi do Przełęczy Denai przez ponad trzydzieści kilometrów. Braci Mieczowych było widać coraz mniej, aż wreszcie Tuli nie spotkał już nikogo w czarnym pancerzu i czerwonym płaszczu straży miejskiej. Miejscowi Poddani, gdy ich mijał, z lękiem przyglądali się Tullowi lub chowali za krzakami. Pod osłoną nocy młody Tcho-Pwi zatrzymał się w pałacyku pewnego wielmoży i zanim skierował się na Wielkie Pustkowie ukradł tygodniowe racje żywnościowe. Kiedy pozostawił za sobą wzgórza, znalazł się w okolicy porośniętej tylko rzadką trawą i zaroślami sagowca. Mroźne zstępujące wiatry niemiłosiernie smagały to pustkowie dniem i nocą. Uchowało się tutaj tylko kilka kojotów, gdyż armie Kraalu przemierzały te strony przez całe lato. Podczas marszu Tulla bolały stopy, zatrzymywał się zatem często, by je masować. Wprawdzie już pierwszego dnia wędrówki, odzyskały normalną barwę, ale wciąż były zimne. Dokuczał mu też ból pleców i dziękował w duchu losowi za sztywny skórzany pancerz, gdyż tylko on umożliwiał mu zachowanie wyprostowanej postawy. Wiedział, że Phylomon i Ayuvah czekają w Castle Rock. Zdawał też sobie sprawę, iż może przejść najwyżej około dwudziestu kilometrów dziennie. Jednakże na drugi dzień po opuszczeniu Denai plecy zaczęły go palić żywym ogniem. Zatrzymał się więc nad strumykiem o lodowatej wodzie, wykąpał się i obmacał opuchnięcia powstałe w miejscach, gdzie bat rozciął skórę. Był zadowolony, że nie może tego zobaczyć. Moczył się w potoku prawie przez godzinę