Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wyczytałem kiedyś określenie „czerstwy stary kawaler” i ono by do mnie pasowało. Chociaż nie tyle może czerstwy, co chrupki. No i nie tylko z wierzchu, ale cały, bo nie lubię kluch w środku. Za miękkie. W tym surowym świecie miękkość nie popłaca. Ja jestem jak ciastko mojej mamy. Moja matka, pani J. J. Sunn, zmarła w Wichicie w Kansas w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, gdy miała lat siedemdziesiąt dziewięć. Była wspaniałą kobietą i moja ogólna opinia o kobietach do niej jednej się nie odnosi. Odkąd zaczęli robić chlebki w puszkach, którymi starczy uderzyć o blat, a ciasto samo wyskakuje ze środka pod ciśnieniem, to kupuję tylko takie i piekę je przez pół godziny, aż robią się dokładnie jak lubię, na wskroś chrupkie. Kiedyś piekłem je w całości, ale potem odkryłem, że można je łamać na osobne kawałki. Nie trzymam się nigdy instrukcji, które drukują drobnym drukiem na pieprzonej folii. I tak pęka, gdy otwierasz puszkę, a ja nie czytam bez okularów. Jak już, to używam szkieł mojej mamy. Są ciągle bardzo porządne, dobra robota. Kobieta, za którą przyjechałem w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, ciągle tu mieszka. Zdarzyło mi się to w krótkim okresie miłosnego szaleństwa. Szczęśliwie nie udało się jej do końca mnie omotać. Wielu innych nie miało tyle szczęścia. Wyszła za mąż kilka razy, zawsze udanie, ciągle zachodziła i przez kilkadziesiąt lat wciąż pchała jakiś wózek. Czasem mi się wydaje, że w tym mieście wszyscy poniżej czterdziestki to jej dzieci. Nie miałem wielkiego wyboru. Czasem śniłem o Ednie. Byłem w tym śnie rybakiem, który pływa po morzu w małej łódce i łowi łososie. Edna wynurza się między jedną falą a drugą i próbuje się wdrapać na łódkę. Żeby jej nie pozwolić, biję ją po rękach nożem do patroszenia i odcinam palce, które wpadają do wody i zamieniają się w małe, ruchliwe stworzenia i odpływają. Nigdy nie potrafię powiedzieć, czy zmieniają się w małe dzieci, czy w foki. W końcu Edna odpływa za nimi z dziwnym sapaniem. Dopiero wtedy widzę, że tak naprawdę jest ogromną foką czy słoniem morskim, z tych, co to żyją w grotach na południowym wybrzeżu. Są jasnobrązowe, wielkie, tłuste i wspaniale pływają. Ten sen mnie niepokoi, bo nie jest prawdziwy. Nie jestem człowiekiem, który zrobiłby coś takiego. Głupio się czuję, jak sobie przypominam to jej sapanie, gdy wchodzę do sklepu, a Edna stoi przy kasie. Zawsze patrzę jej na ręce, żeby mieć pewność, że dobrze wbiła cenę i wydała ile trzeba reszty. Z kobietami najgorsze jest to, że nie można na nie liczyć. Nie są w pełni cywilizowane. Roger Hiddenstone Tylko czasem przyjeżdżam do miasta. Nieregularnie, jak wypadnie. Gdy się uda, dobrze, ale jak nie, to nie rozpaczam. Przy dwustu tysiącach akrów i takim stadzie bydła zawsze mam co robić. Czasem patrzę wieczorem na niebo i dziwię się, że księżyc jest w nowiu, chociaż przysiągłbym, że dopiero wczoraj była pełnia. Lata przechodzą jedno po drugim jak byczki przez bramkę. Zimą jednak bywa, że czas zamarza jak woda w strumieniu i przez trochę nic się nie dzieje. Tutaj, wysoko na pustyni, powietrze robi się zimą czyste i nieruchome, tak że widzę wszystkie okoliczne szczyty gór, począwszy od Bakera i Rainiera na północy, przez Hooda i Jeffersona, Three-Fingered Jacka i Sisters na wschodzie, po Shastę i Lassen na południu. W blasku słońca wyrastają na osiemset albo i tysiąc mil. Kiedyś lubiłem latać w takie dni. Z ziemi nigdy nie widać ich równie dobrze. Z ziemi najlepiej obserwuje się niebo, zwłaszcza nocami. Potem jednak zamieniłem moją dwumiejscową cessnę na klacz rasy quarterhorse, [Odważne, silne i spokojne konie hodowane w USA do pracy przy bydle, ale także na rodeo i do gonitw, zwłaszcza na ćwierć mili, stąd nazwa.] chociaż zazwyczaj jeżdżę fordem pikapem. Czasem używam jeszcze chevroleta. Każdy z nich dowiezie mnie do miasteczka, no chyba że sypnie na drogę więcej niż kilka stóp śniegu. Lubię tam ostatnio podjeżdżać. Na śniadanie jem sobie w barze omlet denver, odwiedzam żonę i syna, wypijam drinka w Two Blue Moons. Nocuję w hotelu i rano jestem już gotowy wracać na farmę, żeby sprawdzić, co się popieprzyło podczas mojej nieobecności. Zawsze coś się porobi. Odkąd się pobraliśmy, Edna była na ranczu tylko raz. Spędziła tu trzy tygodnie. Byliśmy tak zajęci sobą w łóżku, że mało co innego pamiętam prócz tego dnia, kiedy chciała nauczyć się jeździć konno. Wsadziłem ją na Sally, tę bystrą klaczkę, którą dostałem za cessnę z dopłatą tysiąca pięciuset dolarów. Była bardzo zrównoważona i mądrzejsza niż większość republikanów. Jednak Ednie starczyło dziesięć minut, żeby ją kompletnie rozpaskudzić. Próbowałem wyjaśnić mojej żonie, co znaczą dla konia poruszenia kolanami, gdy Edna zaczęła nagle szaleć na niej jak na dzikim mustangu