Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. Poszukiwania nie doprowadziły do niczego, okazało się, że kartka zginęła. Przepadła bezpowrotnie, diabli ją wzięli i tekst musimy odtworzyć z pamięci. Adres fabryki stanowił drobnostkę, wiadomo, że fabrykę każde dziecko pokaże. Tam z kolei poinformują nas o lokalizacji pokoju gościnnego. Niepokoiło mnie coś innego, mianowicie nie pamiętałam nazwiska faceta. -- Na litość boską, przypomnijcie sobie albo ja tam nie idę! -powiedziałam z rozpaczą, zatrzymawszy się wreszcie przed wejściem do zakładu produkcyjnego na ulicy Partyzantów. - Jest za dziesięć siódma. To coś przy bramie to z pewnością portiernia i tam czeka ten facet z kluczem. Jak on się nazywa? Jakiś robak, to wiem, ale nie wiem jaki. - Coś gryzącego ----- przypomniała niepewnie ciocia Jadzia. - Pluskwa...? - Czy nie komar...? - powiedziała równie niepewnie Teresa. - Wiem, że nie karaluch, ale coś podobnego - stwierdziła Lucyna. - Może prusak? - No nie zamelduję się tam przecież, wymieniając jak leci rozmaite robactwo! - zdenerwowałam się. - Gdyby w grę wchodziły na przykład kwiatki, to jeszcze, ale insekty? -- To było jakoś pieszczotliwie -- zauważyła Teresa, wytężając pamięć. - Weszka - zaproponowała słabo moja mamusia. Jęknęłam okropnie. - No nie, jeśli on się nazywa komarek, a ja wejdę i powiem weszka, to koniec. Chałę dostaniemy, a nie klucz, i jeszcze nas do sądu zaskarży! - Może spróbuj bez świadków? powiedziała bez przekonania Lucyna. Zanosiło się na to, że resztę życia spędzimy w Świebodzicach na ulicy Partyzantów, przed wejściem do fabryki czekolady. Żadna nie chciała zaryzykować konwersacji z facetem o • niepokojącym nazwisku. Czas płynął, minęła siódma, Lucyna upierała się, że to było jakieś słowo na S, próbowałyśmy zdrabniać stonkę i szarańczę. Sytuacja stawała się rozpaczliwa. Z drzwi portierni wyszedł jakiś facet, przyjrzał się nam, po czym podszedł do samochodu. Przepraszam, czy to może panie są te panie, na które ja tu czekam? spytał grzecznie. Widzę, że samochód z Warszawy, a tu u nas Warszawa zamawiała na dziś pokój gościnny... Mało brakowało, a wszystkie rzuciłybyśmy się porwać go w objęcia. Zachwycający człowiek! Ucieszył się bardzo, że to istotnie my, ho już miał dosyć tego czekania i chciał iść do domu. Panie pozwolą, moje nazwisko Pchełka, bardzo mi miło. Oczywiście, proszę bardzo, klucz jest, tylko tam trochę trudno trafić. Jak kto nie zna drogi, to błądzi, więc może ja paniom wszystko dokładnie wytłumaczę... Ledwo ruszyłam spod fabryki, zabłądziłam natychmiast, bo tam, gdzie powinnam wjechać, był jeden kierunek ruchu w przeciwną stronę. Spróbowałam dookoła, raz i drugi, bez skutku. Zaczynałam się już utwierdzać w decyzji przejechania owej jednokierunkowej ulicy tyłem, kiedy wreszcie trafiłam na jej drugi koniec. Zgodnie ze wskazówkami, znajdowało się tam wielkie, okrągłe, pęknięte lustro i należało jechać w lewo. Pojechałam. Kiedy skończyło mi się miasto, zawróciłam i znów znalazłam się w punkcie wyjścia. Sytuacja prezentowała się całkiem beznadziejnie, mojej mamusi wątroba zaczęła nawalać coraz porządniej. - Koło lustra w lewo - powiedziała Lucyna głosem nieco zgnębionym. •- On wyraźnie mówił, że koło lustra w lewo. - No to przecież właśnie przed chwilą tam byłam! - Może przeoczyłyśmy jakiś skręt...? Ponownie przebyłam całą trasę, pilnie szukając nowych możliwości. Wjechałam na jakieś podwórze, z którego wycofałam się czym prędzej. Znów wróciłam do lustra. Zaczęło się robić ciemno. - On coś mówił o jakimś parku - przypomniała nagle Teresa. - Tu widać drzewa. - Drzewa są na prawo - zaprotestowała Lucyna. Ale jakbyś chciała w nie wjechać, to musisz skręcić w lewo. Nie wiem, czy tu wolno jeździć po parkach, ale spróbujmy. W tamtej stronie do niczego nie dojdziemy, to już widać. Wjechałam w jakąś aleję, która po jednej stronie miała rząd drzew, a po drugiej parkan. Na parkanie wisiała tablica z napisem: Al. Liliowa. - Jest! - ucieszyła się ciocia Jadzia. - To miała być ta ulica! Liliowa! Wiedziałam, że coś od bzu! - Jeśli to jest ulica, to ja jestem szach perski - mruknęłam z powątpiewaniem, usiłując omijać wielkie doły i liczne kupy gruzu, pojawiające się przede mną w świetle reflektorów. Na końcu ulicy znajdowała się jakaś ruina, rozległa i dość wysoka, dalej zaś, w głębi owego parku, błyskał oświetlonymi oknami długi budynek. Dojazdu do niego nie było, udałyśmy się tam obie z Lucyną na piechotę