Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wiązał się z historią, którą dżaff opowiedział mu podczas swojej pierwszej wizyty w Waszyngtonie, kiedy to obiecał Fletcherowi sfinansowanie badań, które miały rozwikłać zagadkę nuncjo. Opowiadał o pewnym człowieku, zwanym Kissoonem - szamanie, który znał Sztukę i Jej potęgę; dżaffowi udało się go odnaleźć w miejscu, które - jak twierdził - było pętlą czasu. Fletcher słuchał opowieści, ale właściwie jej nie wierzył, jednak późniejsze wydarzenia rozrosły się do tak fantastycznych rozmiarów, że Pętla Kissoona wydawała się przy nich zwykłym głupstwem. Fletcher nie mógł dojść, jaką rolę w tym wielkim przedsięwzięciu odgrywał ów szaman - dlaczego próbował nakłonić dżaffa, by go zamordował, ale instynkt mówił mu, że sprawa nie była jeszcze zakończona. Kissoon był ostatnim ze Szkoły, który pozostał przy życiu; należał do istot ludzkich wyższego rzędu, które strzegły Sztukę przed osobnikami w rodzaju dżaffa, od czasu gdy homo sapiens zaczął marzyć. Dlaczego więc dopuścił do Pętli człowieka pokroju dżaffa, który z daleka cuchnął niezdrową ambicją? Właściwie dlaczego się tam ukrywał? I co się stało z innymi członkami Szkoły? Za późno, by szukać odpowiedzi na te pytania; ale chciał je zaszczepić także w umysłach innych ludzi. Po raz ostatni spróbuje przerzucić pomost między sobą a synem. Gdyby Howard odrzucił jego idee, wtedy wszystko pójdzie na marne, kiedy on - Fletcher - odejdzie. Wracał w ten sposób do punktu wyjścia - posępnego dzieła ustalania metody i miejsca. Musi być w tym coś z teatru: widowiskowy ostatni akt, który odciągnie mieszkańców Palomo Grove sprzed telewizorów i wybiegną zdumieni na ulice miasta. Rozważywszy kilka możliwości, wybrał jedną z nich i, wciąż przywołując syna, ruszył na miejsce swego ostatecznego uwolnienia. Uciekając przed armią dżaffa, Howie słyszał wołanie Fletchera, ale zalewające go fale paniki nie pozwalały mu zlokalizować jego źródła. Pędził na oślep przed siebie, a terata sunęły tuż za nim. Dopiero kiedy się zorientował, że odbiegł dostatecznie daleko, by zaczerpnąć oddechu, odebrał rozkojarzonymi zmysłami swoje imię na tyle wyraźnie, że zmienił kierunek biegu i pobiegł tam, skąd pochodził zew. Mknął z szybkością, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewał. I chociaż oddech rzęził mu w płucach, wytchnął z siebie kilka słów odpowiedzi: - Słyszę cię - powiedział wciąż biegnąc. - Słyszę cię... ojcze. XI Tesla mówiła prawdę - kiepska z niej była pielęgniarka, ale świetnie umiała postawić na swoim. Kiedy tylko Grillo się obudził i znalazł ją znów w swoim pokoju, powiedziała mu prosto z mostu, że chorowanie w cudzym łóżku jest aktem męczeństwa, z którym mu było bardzo do twarzy. Jeśli nie chciał słuchać banałów, powinien się zgodzić, by odwiozła go do Los Angeles i umieściła jego złożone niemocą ciało w jego własnej pościeli, której nieświeży zapach ukoi mu stargane nerwy. - Nie chcę jechać - opierał się. - A co ci z tego przyjdzie, jeśli tu zostaniesz, oprócz tego, że Abernethy będzie płakał i płacił? - To już coś. - Nie bądź małoduszny. Grille. - Jestem chory. Mam prawo być małodusznym. Poza tym, tutaj rozgrywa się cała historia. - Pisanie lepiej ci pójdzie w domu; tutaj tylko leżysz w kałuży potu i rozczulasz się nad sobą. - Może masz rację. - Oho! czyżby wielki człowiek zaczynał mięknąć? - Pojadę za dwadzieścia cztery godziny. Pozbieram się trochę do kupy. - Wiesz, wyglądasz jakbyś miał trzynaście lat - powiedziała Tesla łagodniejszym tonem. Nigdy cię takim nie widziałam. To nawet trochę seksowne. Podobasz mi się, kiedy jesteś taki słaby i bezbronny. Teraz mi to mówisz? - Przeszło, minęło. Wiesz, był czas, że oddałabym za ciebie swoją prawą rękę... - A teraz? - Teraz mogę najwyżej odwieźć cię do domu. *** Grove mogłoby posłużyć jako plan do filmu, opowiadającego o przejściu jakiejś strasznej katastrofy - myślała Tesla, wioząc Grillo w stronę autostrady; ulice były zupełnie wyludnione. Chociaż Grillo tyle jej opowiadał o tym, co widział lub podejrzewał, Tesla wyjeżdżała, nie zobaczywszy niczego. No i proszę - czterdzieści metrów przed samochodem, jakiś młody mężczyzna wypadł, potykając się, zza rogu i popędził przez jezdnię. Gdy był już po drugiej stronie, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na chodnik. Zdaje się, że nie potrafił wstać. Odległość była zbyt duża, a światło zbyt słabe, by mogła dokładnie ocenić jego stan, ale był najwyraźniej ranny. Ciało miał w jakiś sposób zniekształcone - przez garb czy opuchlinę. Podjechała bliżej. Siedzący obok niej Grillo, któremu zaleciła drzemkę aż do Los Angeles. otworzył oczy. - Jesteśmy na miejscu? - Ten facet... - kiwnęła w stronę garbusa. - Zobacz, Jest chyba jeszcze bardziej chory niż ty. Zobaczyła kątem oka, że Grillo wyprostował się nagle i wpatrzył w przednią szybę. - On ma coś na plecach - mruknął. - Nie widzę. Zatrzymała samochód w pobliżu chłopca, który wciąż usiłował się podnieść i wciąż mu się to nie udawało. Grillo miał rację. Chłopak rzeczywiście miał coś na plecach. Ma plecak - powiedziała. Ależ skąd - powiedział Grillo, sięgając do klamki. - To jest coś żywego. - Nie wychodź - zwróciła się do Grillo. - Wygłupiasz się? Kiedy otwierał drzwiczki - ta czynność kosztowała go tyle wysiłku, że zakręciło mu się w głowie - widział, że Tesla szuka czegoś w schowku na rękawiczki. - Zgubiłaś coś? - Kiedy zabili Yvonne - sieknęła, z obrzydzeniem grzebiąc w tym chłamie - przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie wyjdę z domu nieuzbrojona. - Co mówisz? Wyciągnęła ze skrytki pistolet: - I nigdy nie wyszłam. - Umiesz się tym posługiwać? - Wolałabym nie, ale umiem - wysiadła z samochodu. Grillo też zaczął się zbierać. W tym momencie samochód potoczył się do tyłu po lekko opadającej stromiźnie ulicy. Przechylił się, żeby zaciągnąć ręczny hamulec ruchem tak gwałtownym, że zakręciło mu się w głowie