Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Rzucam służbę! - ryknął Polidori do Byrona. - Biedny histeryku, a kto cię zechce? Kobieta cię odrzuciła, to teraz... Polidori rzucił się z kwikiem na Byrona, ale został wręcz niedbale powstrzymany przez wielkiego szwajcara z prefektury. Szamotanina nagle ustała; równocześnie wszyscy spojrzeli na trzęsącą się i potwornie bladą Mary, która wysunęła się do przodu i próbowała coś powiedzieć. - To ja... To moja wina... To przeze mnie. Shelley próbował dawać jej jakieś znaki, ale go uciszyła. -Ja... My z Percym zrobiliśmy to z litości, a może z nadziei, że każde stworzenie ma prawo do... do życia. - Zaczęła płakać. Shelley westchnął głęboko, jakby powziął jakąś trudną dla siebie decyzję. Delikatnie ujął swą przyszłą żonę pod łokieć i poprowadził. Niecierpliwie ruszyliśmy za nimi: ja z Byronem, prefekt, Claire, nawet Polidori, wciąż obserwowany przez jednego ze szwajcarów. - To tutaj... - powiedział cicho Shelley, przystając przy drewnianej przybudówce letniego domku. Łkając, przerywanym głosem Mary mówiła do prefekta: - Nie mogę mu darować, Boże wybacz, że zabił tego chłopca...Ja... A on... Ile w nim z człowieka, ile ze zwierza... Nieszczęśliwe dziecko zhańbionej natury, pewnie owoc kazirodztwa! Widziałam, jak zamordował wioślarza. Wpadł w jakiś szał, ot tak, bez powodu... Jest mi przykro. I wstyd... Nie wiedzieliśmy, czy wstydzi się tego, że ukrywała stwora, czy tego, że oddaje go w ręce ludzkiej sprawiedliwości. Kłódka szczęknęła. Poczuliśmy odór odchodów. Ktoś zapalił dodatkową pochodnię i zrobiło się dużo jaśniej. Potwór umknął w najodleglejszy kąt, najwyraźniej bojąc się światła. Monstrum było olbrzymie, znacznie przewyższało wzrostem najroślejszego ze znanych mi mężczyzn. Szerokie w ramionach i klatce, sylwetkę miało w dziwaczny sposób otłuszczoną i zwalistą. Prefekt uczynił znak krzyża. - Mary, zawołaj go - poprosił Shelley. W jego głosie brzmiała delikatność i urok aksamitu. Zaprawdę, iście anielska była to para. - Prometeuszu. Prometeuszu, chodź do mnie. Chodź do... mamy - zaświergoliła Mary. Potwór uniósł się ciężko, jakby nosił na piersi wielki, niewidzialny ciężar i powłócząc nogą, podszedł do nas. I zobaczyliśmy oblicze straszydła. - Och! - wyrwało się z czyichś ust. Ktoś inny chrząknął, kiedy wielki szwajcar krępował mordercę, wołając donośnie na swojego towarzysza, który został przy łodzi, na pomoście. Prefekt zmrużył zadowolone oczka. - Zapewne będzie po państwa myśli, bym już państwa tutaj nie niepokoił, a te okropne zeznania spisał w Villa Diodati. - Przygotuję panu kąpiel - powiedziała cicho kochanka Byrona. - Pogoda ma się poprawić. Claire, tak mówili w Genewie, prawda? Wypadałoby wreszcie zacząć te wycieczki w Alpy. Zobaczyć z bliska Mont Blanc; czy nie po to tu przybyliśmy? - Shelley wciąż przebywał w swoim odrealnionym świecie. Ja patrzyłam na oblicze uwięzionego Prometeusza, kiedy wszyscy inni odwracali od niego wzrok. Był to zwykły chłopak, choć niedorozwinięty i potężnie zbudowany. Miał księżycową twarz, a oczy jak studnie, ciemne i puste. Rude brwi nie czyniły go groźnym, wręcz przeciwnie, odnosiło się wrażenie, że patrzy na ciebie skrzywdzona sarna. Czy zachowywał tę mimiczną niewinność, kiedy zabijał trawiony szałem? Krew w winnicy zasypano piaskiem. Wyjeżdżałam z Villa Diodati - niestety, Byron nie wyszedł mnie pożegnać. Przez lokaja podał mi jedynie wypchaną sakiewkę (piękną, z burgundowego adamaszku). Doceniłam ten gest, dość niepospolity u tego dłużnika połowy wesołej Anglii. Przy odjeździe towarzyszyła mi tylko Claire Clairmont. To w jej opuchniętą twarz patrzyłam, czekając na łódź, która miała przybyć po mnie z Hotelu Angielskiego. I właśnie ta twarz była ostatnim, co pamiętam z Villa Diodati. Ta twarz i cała rezydencja połączyły się na zawsze w moich ponurych wspomnieniach