Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kiedy po raz pierwszy weszły do naszego mieszkania, mama z ciocią objęły się i witały czule, a mała Hania stała jak słup i wpatrywała się nieruchomo w mamę. Ciocia Wandzia powiedziała: "No, przywitajże się, Haniusiu, z ciocią". A mała Hania obejrzawszy mamę uważnie powiedziała surowo: "A gdzie korona?" Bo wiedząc, że mama mieszka w Zamku, uważała, że jedzie do królowej. W zimie, chodząc po ogrodzie, znalazłam w śniegu i liściach przemokniętą ulotkę jak klepsydrę w czarnej ramce: "Hołd Nieśmiertelnej Pamięci Stefana Żeromskiego składa Liga Obrony Powietrznej Państwa". Nawet nie wiedziałyśmy, że podczas pogrzebu samoloty zrzucały na miasto takie ulotki. Ta zima była dla nas straszna, samotna i rozpaczliwie smutna, chociaż otaczali nas ludzie kochający i przyjaźni. Pani Skoczylasowa opiekowała się mamą, ciotka Aniela była u nas ciągle, widywałam moje koleżanki, ale nie ustawało we mnie zdumienie i rozpacz, i bezustanne oczekiwanie, i wiara, że on jeszcze wróci, że to przecież nie może być na zawsze. Pisywałam wtedy częste listy do księdza Teodora Czerwińskiego z Kielc, dawnego prefekta w gimnazjum ojca w Kielcach. Na krótko przed śmiercią ojciec napisał do niego list z prośbą "o błogosławieństwo na życie cnotliwe dla mojej jedynej pociechy, córeczki Moniki". Było to wyciągnięcie ręki do człowieka, który w napastliwy sposób zaatakował kiedyś ojca z pozycji kościoła katolickiego. Ksiądz prałat Czerwiński odpowiedział ojcu pięknym listem, moja korespondencja z prałatem trwała aż do jego śmierci. Listy jego do mnie były serdeczne i czułe. Przysyłał mi też swoje utwory wierszowane. Ja byłam zajęta, uczyłam się, czytałam, modliłam się, ale jakie były wtedy te dni i miesiące mamy? Moje życie mimo wszystko zaczynało się, a mamy w trzydziestym piątym roku życia skończyło się definitywnie i na zawsze. Tak jak nigdy nie zdjęła po ojcu żałoby, czarnych czy szarych sukien, tak nosiła ten żywy ból w sobie zawsze. Była strasznie chuda i blada, a jej ogromne włosy, które już znów zaplatała w gruby warkocz, wydawały się przy tej bladości aż granatowe. Siedziała godzinami na kanapie albo na fotelu z podwiniętymi nogami, patrzyła przed siebie i nakręcała, nawijała na palec to jedno czarne pasemko włosów opuszczające się na czoło. Ja, kiedy nie widziała, chodziłam do pokoju ojca. Łóżko było płasko przykryte brązowym pledem, na nocnym stoliku stały lekarstwa, metalowe pudełeczko do zastrzyków ze strzykawką i igłami w środku, leżał portfel ojca z ciemnozielonej skóry. W przegródkach był paszport, trochę pieniędzy, kilka kwitów z poczty od listów poleconych i w osobnej kieszonce liście laurowe z wieńca uplecionego w Gardone. Zawsze je miał przy sobie. Otwierałam szafę z jego ubraniami i wtedy wypływał stamtąd nikły i bolesny zapach, jego zapach, jakby terpentyny czy świeżego drzewa. Ten zapach był zawsze, bardzo słaby, ale był w jego pokoju, i tam, w szafie, także pozostał. Na drzwiach wewnątrz, na jedwabnym sznureczku wisiały jego krawaty, jedwabne i wełniane, kupowane przeważnie przez nas obie. Brałam do ręki jego szczotki, jego grzebienie, lusterko, stojące na wysokiej komodzie. Puk siedział przy łóżku, z łbem opartym o zwisający koc, czasem wspinał się i patrzył na poduszkę. Kiedy drzwi były zamknięte, układał się pod nimi