Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Czuła się rozdarta między strachem a pożądaniem. Słonecznica wywierała na nią zbyt osobisty wpływ. Ponadto sama za bardzo się odsłoniła, pomagając Covenantowi. Pragnęła piękna tak mocno, jakby jej dusza konała z jego braku. Strach Hollian był jednak w pełni przekonujący. Działanie Andelain, które czuła na twarzy, były nieubłagane jak proroctwo. Pojmowała intuicyjnie, że wzgórza pozbawiłyby ją własnego ja równie niezawodnie jak najstraszliwsze zło. Nie umiała określić siły tego lekarstwa. To niemożliwe, by zwykłe drzewa i trawa emanowały tak wielką mocą! Już w tej chwili toczyła nieustanną walkę z szaleństwem. Hollian wspominała, że Andelain doprowadza ludzi do obłędu. Nie - powtarzała sobie. - Tylko nie to. Błagam. Linden i jej towarzysze zgodzili się bez słowa, że spędzą noc na pustkowiu po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko wielkiego dębu. Spadło na nich osobliwe zaklęcie, które zamknęło ich w sobie. Covenant, pogrążony w transie, wpatrywał się w blask zdrowia. Odraza Hollian nie słabła jednak, a Sunder przygarbił się w sposób świadczący o braku zaufania. Linden natomiast nie mogła oderwać zmysłów od martwoty południowych wzgórz. Tutejsze pustkowie przypominało rzucany przez Andelain cień, konsekwencję mocy. Miała wrażenie, że dowodzi ono zasadności jej lęku. Wczesnym wieczorem Hollian skaleczyła dłoń czubkiem sztylecika i za pomocą krwi przywołała do swego lianar bladozielony płomień. Kiedy skończyła, zapowiedziała, że jutrzejszy ranek przyniesie słońce płodności. Linden jednak zatopiła się w swych obawach i niemal jej nie słyszała. - Nie idę z tobą - oznajmiła Covenantowi, gdy wszyscy wstali z pierwszym brzaskiem. Panujący jeszcze mrok nie ukrył jego zaskoczenia. - Nie idziesz? Dlaczego? - Linden, masz szansę zakosztować czegoś innego niż choroba - zaczął nalegać, gdy nie odpowiedziała mu natychmiast. - Słonecznica głęboko cię zraniła. Andelain potrafi cię uleczyć. - Nie. - Chciała okazać nieugiętość, lecz wspomnienie matki i oddechu starca osłabiło jej panowanie nad sobą. Łączyła ją z Covenantem choroba, ale nigdy nie miała jego siły. - Ono tylko wydaje się zdrowe. Słyszałeś Hollian. W jego wnętrzu kryje się coś rakowatego. Straciłam już zbyt wiele. - Rakowatego? - zapytał. - Czy opuścił cię twój wzrok? To jest Andelain. Nie mogła patrzeć w jego posępne oczy. - Nic nie wiem na temat Andelain. Nie potrafię go przeniknąć. Jest zbyt potężne. Nie jestem w stanie dłużej tego wytrzymać. Mogłabym tam postradać zmysły. - Mogłabyś je tam odzyskać - odparł z pasją w głosie. - Wciąż mówię o walce ze Słonecznicą i pewnie nie wiesz, czy powinnaś mi wierzyć. Gdzieś tam kryje się odpowiedź. Andelain opiera się Słonecznicy. Nawet ja to widzę. Ona nie jest wszechpotężna. To oczywiste, że w Andelain jest moc - ciągnął pełen gniewu i przekonania. - Musi tam być. My jednak potrzebujemy mocy. Musimy się dowiedzieć, jak udaje mu się zachować czystość. Rozumiem Hollian. Nawet Sundera. To Słonecznica uczyniła ich tym, czym są. Jest okrutna i straszliwa, ale można ją zrozumieć. Świat pełen trędowatych nie potrafi natychmiast zaufać komuś, kto ma zdrowe nerwy. Ale ty jesteś lekarzem. Walka z chorobami to twój zawód. Linden. - Zacisnął dłonie na jej ramionach, zmuszając ją, by spojrzała na niego. Jego spojrzenie było ponure i posępne. Stawiał jej bezlitosne żądanie, jakby był przekonany, że każdy może dokonać tego, co on. Jakby nie pamiętał, że zawdzięcza jej życie, że cała jego demonstracja zdecydowania czy odwagi spełzłaby już dawno na niczym bez jej pomocy. - Chodź ze mną. Bez względu na tę arogancję pragnęła spełnić jego życzenie. Wspomnienie o jadzie było jednak zbyt wyraźne, by mogła je znieść. Musiała odzyskać siły. - Nie mogę. Boję się. Wściekłość w jego spojrzeniu przypominała żal. Spuściła wzrok. - Wrócę za dwa albo trzy dni - obiecał słabym głosem. - Tak pewnie będzie lepiej. Drętwota ma swoje zalety. Zapewne nie będę aż tak wrażliwy na to, co się tam kryje. Kiedy się zjawię, zdecydujemy, co robić dalej. Skinęła obojętnie głową. Puścił ją. Wschodziło już słońce, odziane w szmaragdowe giezło. Gdy Linden uniosła głowę, Covenant wszedł już do rzeki i popłynął ku Andelain, jakby wszystko było dla niego możliwe. W falach, które wywoływał, odbijało się zielonkawe światło. Jad nadal w nim był. Część II Wizja 12. Wzgórza Andelain Gdy Thomas Covenant minął sędziwy dąb i zagłębił się w Andelain, jakaś zasmucona, okaleczona część jego jaźni pozostała z Linden. Wciąż czuł się osłabiony po ataku pszczół i nie chciał być sam. Mimo woli, niemal podświadomie, zaczął na niej polegać. Łączyły go z nią liczne więzy. Niektóre z nich znał: jej odwagę i pomoc, gotowość do podejmowania ryzyka w jego imię. Innych jednak nie potrafił nazwać. Czuł się z nią niemal fizycznie połączony, nie wiedział jednak dlaczego. Odmawiając wyruszenia z nim, wzbudziła w nim strach. Część tych obaw pochodziła od jego towarzyszy