Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jest całkowicie, do gruntu, zmieniony. Nawet oczy jego są inne. Nie wlepia ich w ziemię jak dawniej. Są żywe i patrzą śmiało i bez lęku w twarz osoby, z którą rozmawia. Ma niezwykłe okulary ze złota i jakiejś ciemnej muszli; dzięki nim wygląda starzej. Tylko usta jego pozostały podobne do ust matki: wąskie, delikatne, zaciśnięte w milczeniu. Na wargach brata unosi się wciąż jeszcze tchnienie dawnego, dziecięce- go uporu, który okazywał zawsze, ilekroć mu czegoś odmawiano. Po nich go poznałam. Ja i mój syn jesteśmy tu teraz jedynymi Chińczykami. Tamci kręcą się po moim domu w dziwacznych ubraniach i rozmawiają dziwacznym językiem. Ja i mój syn nie rozumiemy ich. Chcą pozostać w moim domu dopóty, póki ojciec i matka ich nie przyjmą. Kiedy matka dowie się, że pozwoliłam im zamieszkać u nas, nieposłuszeństwo mojego domu rozgniewa ją strasznie. Drżę na myśl o tym. Ale rozkaz mojego małżonka musi być wykonany. A ostatecz- nie: czy to nie mój brat? Syn jednej matki? Gdy wszyscy razem zasiadamy do stołu i podają ryż, •obca nie umie poradzić sobie z pałeczkami. Śmieję się potajemnie za połą rękawa, ponieważ nie potrafi trzymać pałeczek nawet tak, jak mój syn swymi malutkimi rącz- kami. Ściska je mocno i czoło jej marszczy się z wysiłku. Ale jej ręce są niezgrabne i nie umieją obchodzić się z delikatnymi rzeczami. Ona nic nie umie. Jej głos, siostro, nie przypomina głosu żadnej kobiety. My lubimy u kobiet głos cichy i łagodny, podobny pluskowi strumyka między skałami lub świergotowi ma- łych ptasząt w trzcinie. Jej głos jednak jest głęboki i pełny, a ponieważ odzywa się rzadko, człowiek mimo woli przestaje mówić i nasłuchuje. Jej głos ma pełne brzmienie śpiewu drozdów wiosną, kiedy ryż czeka na zżęcie. Mó- wiąc, zwraca się ze spiesznymi zdaniami to do mojego 121 120 brata, to do męża. Do mnie nie mówi, nie rozumiemy się bowiem. Dwa razy uśmiechnęła się i przelotny, promienny uśmiech spłynął z jej oczu niby srebrny błysk słonecznej plamy na ponurej rzece. Kiedy uśmiecha się, rozumiem ją. Pyta, czy zostaniemy przyjaciółkami. I patrzymy na siebie z powątpiewaniem. Odpowiadam bez słów: gdy zobaczysz mojego syna, będę wiedziała, czy zostaniemy przyjaciółkami. Ubrałam chłopca w czerwoną sukienkę i zielone spo- denki. Włożyłam mu na nóżki trzewiczki z wyhaftowanym kwieciem wiśni. Na głowę wdziałam mu okrągły, bez- skrzydły kapelusz, z kręgiem złotych Buddów, a na szyi zawiesiłam srebrny łańcuszek. W tym stroju wyglądał jak prawdziwe książątko, i tak przywiodłam go do niej. Stanął na szeroko rozkraczonych nóżkach i ze zdziwieniem wpatrzył się w nią. Kazałam mu ukłonić się; złożył rączki i pochylił się nieco, sapiąc z wysiłku. Spojrzała na niego z uśmiechem. Gdy ukłonił się, roześmiała się głośno - głębokim śmiechem, dźwięczącym jak bicie dzwonu. Potem wykrzyknęła jakieś pieszczotliwe, niezrozumiałe słowo, przyciągnęła mojego syna do siebie i przycisnęła usta do jego pulchnej szyi. Kapelusz spadł na podłogę i sponad jego ostrzyżonej główki spojrzała w moją stronę. Co za spojrzenie, siostro! Jej oczy mówiły: „Pragnę mieć takiego samego syna!" Uśmiechnęłam się, a uśmiech ten znaczył: „W takim razie będziemy przyjaciółkami". Zdaje mi się, że zaczynam rozumieć, dlaczego mój brat ją kocha. 122 Piąty dzień minął już od ich przybycia, a nie stanęli dotychczas przed ojcem i matką. Mój mąż i brat, pod- nieceni, całymi godzinami naradzają się z sobą w obcym języku; nie wiem, co postanowili. Jakąkolwiek jednak powezmą decyzję, należy działać powoli. Tymczasem ob- serwuję obcą. Jeśli mnie zapytasz, siostro, co o niej sądzę - dopraw- dy, nie wiem. Z pewnością nie jest taka, jak nasze kobiety. Każdy jej ruch jest swobodny i nieskrępowany, szybki i pełen wdzięku. Wzrok jest otwarty i nielękliwy. Oczy jej szukają śmiało oczu mojego brata. Przysłuchuje się mowie mężczyzn, od czasu do czasu wtrąci jakieś prędkie słowo i śmieją się