Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Został nawet odcięty od kontaktu z własnym miastem. – To nie wasze miasto – odezwał się głos, nagle zwodniczo rozsądny. – Ono jest nasze. Chcieliście nas porwać. Ale my na to nie pozwolimy. – A skąd mieliśmy wiedzieć, że ktokolwiek z was pozostał jeszcze przy życiu?! – krzyknął rozwścieczony Amalfi. – Nie odpowiadaliście na nasze wezwania. Czy to nasza wina, że ich nie słyszeliście? Myśleliśmy, że to miasto nie ma już mieszkańców i że mamy prawo odzyskać z niego potrzebne nam urządzenia. Jego ostatnie słowo zagłuszył nagle czyjś potężny i niezupełnie obcy głos, wdzierający się do hełmofonu z taką siłą, jakby zamierzał samym swym podmuchem wymieść Amalfiego z próżniowego kombinezonu. – Akolicka gromada gwiazd, XIII ramię Beta – zagrzmiało w słuchawkach. – Ogłaszam alarm pierwszego stopnia dla ziemskich sił porządkowych. Układ zaatakowany przez potężną armię zbuntowanych miast. Pilnie potrzebne silne wsparcie wzmocnionych oddziałów policyjnych. Porucznik Lerner, pełniący obowiązki dowódcy akolickich jednostek obrony gwiazdozbioru. Proszę o potwierdzenie. Amalfi zagwizdał bezdźwięcznie przez zęby, Jego słuchawki same nie mogłyby odebrać wołania Lernera o pomoc, więc gdzieś w małej przestrzeni zamkniętej tym lokalnym polem wiratora musiał znajdować się czynny komunikator Diraca. Diraki były za duże, żeby je umieścić w pojeździe zwiadowczym, tym bardziej więc nie dawały się montować w kombinezonach próżniowych. Ale tam gdzie komunikatory były zamontowane i w tej chwili czynne, wołanie to zostało odebrane i to niezależnie od odległości – w całej Galaktyce. To właśnie natychmiastowe przenoszenie się impulsów diraka zadało tysiące lat temu śmiertelny cios całemu kompleksowi teorii względności. A skoro tak i skoro w tej wiratorowej bańce działał komunikator Diraca... – Do porucznika Lernera z akolickich jednostek obrony. Przyjęliśmy wasze wezwanie. Natychmiast wysyłamy pomoc w sile wzmocnionej eskadry. Trzymajcie się. Ziemskie dowództwo ramienia Beta. ...to Amalfi mógł z niego skorzystać. Wcisnął umocowany na piersi przełącznik i ryknął: – Hazleton, czy twoje dziadki już lecą?! – Lecą, szefie – odpowiedział mu natychmiast głos menedżera. – Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i... – Za późno, ta część miasta oderwie się wcześniej. Wrzuć dwadzieścia cztery procent własnego ekranu i trzymaj... W tym momencie dotarło do niego, że mikrofon, do którego krzyczy, jest już głuchy. Miejscowi wędrowcy zorientowali się poniewczasie, co się dzieje, i odcięli dopływ energii do swojego diraka. Czy to ostatnie i nie dokończone, lecz najważniejsze zdanie dotarło do Hazletona choć w części? Czy też... Głęboko pod stopami Amalfiego zaczął przybierać na sile alarmujący dźwięk. Coś jakby pisk, połączony z grzmotem toczącej się lawiny skalnej i przeciągłym, głuchym jękiem. Żołądek podjechał mu do gardła, a zęby ścierpły aż do samych dziąseł, lecz mimo to wyszczerzył je w uśmiechu. Jego polecenie dotarło do Hazletona; albo przynajmniej menedżer usłyszał wystarczająco dużo, żeby domyślić się reszty. Wirator wytwarzający ten miejscowy ekran, w którym jak w pułapce zamknięty został Amalfi wraz ze swym oddziałem specjalnym, zaczynał się przegrzewać. Moc połączonych zespołów napędowych miasta Amalfiego niszczyła gładką, kolistą strukturę jego pola. – Przegraliście – odezwał się Amalfi cicho do niewidzialnych obrońców. – Poddajcie się już teraz, a nie stanie się wam żadna krzywda. Puszczę w niepamięć ten wybuch TDX; Dulany był jednym z moich najlepszych ludzi, ale może faktycznie mieliście jakieś swoje racje. Chodźcie z nami. Znów znajdziecie miasto, które będziecie mogli nazywać swoim. To tutaj już nigdy na nic wam się nie przyda. Odpowiedzi nie było. Po szczelnie zamkniętej kopule czarnego nieba zaczęły przebiegać jakieś wzorzyste linie. Dziadki do orzechów – przenośne generatory, służące do heterodynowania pola wiratorów aż do ich zupełnego przeciążenia – przystąpiły do roboty. Samotny, torturowany wirator wydawał udręczone jęki. – Odezwijcie się – powiedział Amalfi. – Chcę wam dać szansę, ale jeżeli zmusicie mnie do użycia siły... – Sępy... – rozległo się obłąkane łkanie. Okno u góry budynku rozbłysło oślepiającym wybuchem i w tysiącach kawałków wyleciało na ulicę. Długi język szkarłatnego światła liznął wszystko w zasięgu wzroku i natychmiast potem zniknął ekran wiratora, a wraz z nim potworny hałas dochodzący z energetycznego pokładu miasta. Ale musiało upłynąć jeszcze kilka długich minut, zanim porażone oczy Amalfiego znów zobaczyły gwiazdy. W końcu dojrzał zionącą ze ściany wieżowca, okoloną szybko blednącym, pomarańczowym żarem szramę wybuchu. Zrobiło mu się niedobrze. – Znów TDX – powiedział słabym głosem. – Biedni, chorzy idioci. Do końca zachowali się konsekwentnie. – Pan burmistrz? – Słucham. – Sterownia zwiadowców. Dżungla wpadła w nieopisany popłoch. Miasta wyrywają stąd tak szybko, jak pozwalają im na to wiratory. Nie ma w tym chyba żadnego ładu, po prostu pierzchający w panicznym strachu tłum. Żadnych śladów niesienia pomocy uszkodzonym miastom; wygląda na to, że rzucono je na pożarcie Lernerowi, żeby jak tylko zbierze się na odwagę, mógł je sobie rozpirzyć. Amalfi skinął głową sam do siebie. – W porządku, O'Brien. Teraz właśnie nadeszła pora na trutnia. Chcę, żeby ruszył za tymi miastami i ani na chwilę nie spuszczał ich ze swych kamer. Pan sam będzie go pilotował. On jest stosunkowo łatwo wykrywalny i pewnie nieraz ktoś będzie próbował go zniszczyć, więc proszę być gotowym na wszystko. – Tak jest, panie burmistrzu. Właśnie chwilę temu pan Hazleton kazał przygotować go do lotu. Już grzeję jego zespoły napędowe. Nie wiadomo dlaczego ta wiadomość w najmniejszym nawet stopniu nie poprawiła Amalfiemu nastroju. Brygady rzuciły się do nerwowej pracy przy wymontowywaniu wiratorów z komór martwego wędrowca i przewożeniu ich do ładowni własnego miasta. Tę maszynę, która w ostatniej, daremnej próbie obrony doznała ogromnego przeciążenia, trzeba było oczywiście porzucić. Była równie przegrzana jak wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy i bez ciężkich urządzeń, dostępnych jedynie w dobrze wyposażonym doku remontowym, nie sposób było nawet się do niej zbliżyć. Wymontowano natomiast i przewieziono wszystkie pozostałe wiratory. Hazleton otwierał tylko coraz szerzej oczy ze zdumienia, kiedy na pokładzie lądowały wciąż nowe ogromne przesyłki, ale był najwyraźniej zdecydowany nie zadawać żadnych pytań. Carrel natomiast nie miał zamiaru cierpieć z powodu takiej narzuconej sobie powściągliwości. – A do czego nam te wszystkie zdemontowane wiratory? – spytał oszołomiony ich ilością. Trzej mężczyźni stali w porcie wypadowym pod krawędzią miasta i obserwowali wyładunek wielkich, kanciastych urządzeń. – Pewnie znów polecimy jakąś planetą – odparł spokojnie Hazleton