Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
.. Jon sklął zdrowo roztargnioną maszynę, zapominając przy tym zupełnie, że to przecież on sam właśnie wprowadził do jej pamięci przekłamania programu, by móc chociaż niektóre rozgrywane partie zakończyć danym maszynie matem. Oczywiście szachy poszły teraz w kąt; czasem w kąt kabiny trafiał także i spacerujący nerwowo odkrywca... Sygnały - to oczywiście tylko przypadek, ale czy ten przypadek musiał się zdarzyć właśnie jemu? No cóż. Skoro już te sygnały odebrał, to byłoby głupio nie dowiedzieć się, od kogo pochodzą. Zapadł głęboko w wyleniały fotel przed głównym pulpitem, desperacko przerzucił wystające zeń dźwignie... Planeta zbliżała się ku niemu z tym samym wahaniem, w jakie wprawiał rakietę powtarzając sobie, że na ucieczkę jeszcze nie jest za późno i hamując gwałtownie, by po chwili niezdecydowanie przyspieszyć znowu... Ale przecież stało się wreszcie - wylądował w pasie zwrotnikowym obok dużego skupiska kanciastych budowli. Siedział potem bezczynnie, podczas gdy naokoło rakiety kipiała gorączkowa praca rzadko ożywianych mechanizmów. Brzęczały usypiająco i śpiewnie jak tańczący nad ulem kosmaty pszczeli rój. Trwało to ponad godzinę... Automaty cichły kolejno, układały się w stalowych łożach, wypluwając do poszatkowanego w regularne plastry elektromózgu pyłki uciułanej skrzętnie informacji o planecie; mózg zasygnalizował Holgarowi, że "człowiek może opuścić rakietę"... Odkrywca zapiął skafander, wszedł do śluzy - delikatny impuls prądu zbudził do działania serwomotor wejścia, klapa włazu otwarła się szeroko, kapnęła na podłoże elastyczną drabinką. Holgar zlazł po niej ostrożnie i, wzdychając ciężko, powędrował ku miastu... Zdawało się, że żaden mieszkaniec planety nie zauważył odwiedzin z kosmosu, nie działo się bowiem nic, nikt nie zwrócił nawet uwagi na idącego wśród tłumu Holgara... Różnic wielkich właściwie nie było - gdyby mieli wciągnięte szypułki oczne i ręce zamiast macek, byliby z nich całkiem przyzwoici i sympatyczni ludzie. Wprawdzie cztery nogi to nie to samo, co dwie, lecz Jon skłonny był nawet przyznać, że tak jest faktycznie wygodniej... Dość długo spacerował po ulicach - tubylcy nadal mijali go obojętnie, jak idące po chodniku pianino czy jakiś nowy rodzaj robota. Nikt nie witał Odkrywcy, nikt nie raczył nawet zapytać, czego on u nich właściwie szuka - sytuacja była zdecydowanie głupia, żeby nie powiedzieć - wręcz idiotyczna... Nawet miesiąc później Jon, opowiadając Gaby'emu o pobycie na planecie długookich, nie umiał opanować się należycie... - Jak powiedziałem, mijali mnie całkowicie obojętnie dyndając tylko od niechcenia tymi swoimi oczkami, aż mnie to wreszcie zdenerwowało. Wlazłem któremuś w drogę, a że gadać wiele nie lubię, wyrysowałem mu na chodniku mapę nieba, zaznaczyłem Ziemię i jego planetkę, potem narysowałem statek i okolice lądowiska... - A on co na to? - Nic. Pogapił się tylko chwilę i polazł dalej - aż mną zatrzęsło na taki szczyt bezczelności i zarozumiałego gwiazdowego chamstwa. Człowiek tłucze się tysiące lat świetlnych, odkrywa ich razem z tą mizerną, zafajdaną planetką, a ci nawet nie raczą na niego popatrzeć. Ech, skląłbym go zdrowo, gdybym tylko wiedział, w jakim języku. Zresztą-oni sami nie rozmawiali między sobą. - Jak to? - Mnie też to na początku dziwiło. Niech pan sobie wyobrazi, Gaby, co by się działo, gdyby wszyscy ludzie na Ziemi nagle stracili mowę. Gadaliby przecież choćby i na migi - nie przeszedłby pan przez taki rozgadany tłum bez sińców i kilku cudzych palców w oku. A tam nawet i tego nie było... - No dobrze, ale jakoś się chyba musieli porozumiewać? - Istotnie. - Jak? - Myśleli do siebie. - A pan...? - Kiedy zorientowałem się, że używają telepatii, postarałem się dostroić swój mózg do ich fali i... - Usłyszał pan coś ciekawego? - Nie. Im się nawet myśleć wiele nie chciało... - No to jak pan sobie wreszcie poradził? - Z początku nie mogłem nic zrozumieć... Wchodziłem nieproszony do ich domów, spałem nieomal razem z nimi w łóżkach, przesiadywałem w biurach - nic. Ich życie było diabelnie proste. Nie mieli żadnego rządu, ba... nie mieli nawet nazwisk, tylko jakieś skomplikowane, o ile zdołałem się zorientować, liczbowe oznaczenia. Mieli jednakowo wydłużone nosy, identyczne szypułki oczne i tyle samo przylg na mackach; równie monotonne były ich fabryki, biura i mieszkania