Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Zaczekać. – Tego się właśnie obawiałam. – Poprawiła się na siedzeniu, oparła podbródek na palcach i chwilę pocierała go półkolistym ruchem. – Myślisz, że Jenny tam nie ma? – Tak właśnie myślę. Od czasu swojego zniknięcia zachowywała dużą ostrożność. Na pewno wie, że jej mieszkanie zostało zdemolowane. A to lanie, jakie dostałem na dziedzińcu szkolnym, każe mi sądzić, że szukamy jej z powodu jakiejś większej sprawy niż drobna kradzież. Nie sądzę, żeby mając na karku takie typki – może też tego całego Rolanda – zadekowała się w mieszkaniu siostry. Angie ni to wzruszyła ramionami, ni to skinęła głową – to jeden z jej charakterystycznych gestów – i zapaliła papierosa. Wystawiła rękę przez okno. Szary dym zebrał się wokół wstecznego lusterka, rozdzielił na dwie równe smugi i wypłynął przez okna. – Jeśli my okazaliśmy się wystarczająco cwani, żeby wykombinować, gdzie ona jest, czemu nie miałby na to wpaść nikt inny? Przecież na pewno nie my jedni wiemy, że ma siostrę. Zamyśliłem się. To nie było głupie. Jeśli „oni”, kimkolwiek są, posadzili mi kogoś na ogonie, w nadziei że doprowadzę ich do Jenny, na pewno zrobili to samo z Simone. – Niech to szlag. – I co chcesz teraz zrobić? – Czekać – powtórzyłem, a ona jęknęła. – Gdy Simone gdzieś pójdzie, pójdziemy za nią. – Jeśli Simone gdzieś pójdzie. – Myśl pozytywnie. Gdy Simone gdzieś pójdzie, pójdziemy za nią, ale nie od razu, najpierw rozejrzymy się, czy nie mamy towarzystwa. – A jeśli już teraz mamy towarzystwo? Jeśli ktoś właśnie w tej chwili nas obserwuje i planuje to samo co my? Co wtedy? Odparłem pokusę rozejrzenia się za innymi samochodami z gapiącą się na nas dwójką nieruchomych pasażerów. – Jakoś sobie poradzimy. Zmarszczyła czoło. – Zawsze to mówisz, kiedy nie masz pojęcia, co robić. – Daj spokój. Kwadrans po siódmej sprawy nabrały tempa. Ubrana w granatowy sweter nałożony na biały T-shirt, sprane dżinsy i biało-szare podroby markowych sportowych butów Simone wyszła z domu stanowczym krokiem i takim samym gestem otworzyła drzwi auta. Zastanawiałem się, czy wszystko robi w ten sposób – z tym zaciętym wyrazem twarzy, z tą miną, która mówiła: „jeśli nie nadążasz, to idź do diabła”. Czy można na przykład tak spać? Pojechała prosto Merrimack, więc daliśmy jej kilka przecznic forów, żeby się przekonać, czy jesteśmy jedynymi zainteresowanymi. Na to wyglądało, a nawet jeśli tak nie było, nie miałem zamiaru stracić z oczu jedynego tropu. Ruszyliśmy i – jeszcze tylko pożegnalny rzut oka na mój pojazd o wartości trzydziestu siedmiu tysięcy dolarów; wycena towarzystwa ubezpieczeniowego, nawiasem mówiąc – pojechaliśmy jej śladem przez Wickham. Minęła centrum i wskoczyła na I- 495. Miałem już dość siedzenia w samochodzie i żywiłem szczerą nadzieję, że nie upchnęła Jenny w Kanadzie. Dzięki Bogu okazało się, że chyba nie, bo kilka kilometrów dalej zjechała z autostrady i skręciła do Lansington. Jeśli to możliwe, Lansington jest jeszcze brzydsze niż Wickham, choć trudno powiedzieć, na czym to polega. Są przecież niemal identyczne, ale Lansington chyba sprawia wrażenie bardziej niechlujnego. Staliśmy na światłach w pobliżu centrum, ale gdy zapaliło się zielone, Simone nie drgnęła. Poczułem, że na sercu zaciskają mi się zimne kleszcze. – Cholera – powiedziała Angie. – Myślisz, że nas przyuważyła? – Naciśnij klakson. Zrobiła to i dłoń Simone uniosła się w przepraszającym geście. Po prostu nie zauważyła zmiany świateł. To była pierwsza spontaniczna rzecz, jaką zrobiła, odkąd ją zobaczyliśmy. Poczułem coś w rodzaju ożywczego prądu; teraz byliśmy bliżej. Otaczały nas nędzne dwukondygnacyjne oszalowane budynki w stylu z końca dziewiętnastego wieku. Drzewa rosły z rzadka, dziwacznie powykręcane. Światła sygnalizacyjne były starego typu, okrągłe, bez napisów „Idź” albo „Stój” czy neonowych sylwetek dla tych, którzy nie są w stanie przeczytać napisów. Zmianę sygnalizował szczękający dźwięk. Miałem wrażenie, że równie dobrze mogłaby to być wieś w Georgii czy Wirginii Zachodniej. Przed nami Simone włączyła lewy migacz i ułamek sekundy później zjechała z drogi na mały niewyasfaltowany parking zapełniony furgonetkami, autami kempingowymi, zakurzonymi sportowymi samochodami rodzimej produkcji i tymi przeklętymi świadectwami złego gustu ludzi z Detroit – el camino. Występują w dwóch wersjach: samochód osobowy, który nie może się zdecydować, czy nie wolałby być ciężarówką, i ciężarówka, która nie może się zdecydować, czy nie wolałaby być samochodem osobowym – w efekcie dwie wstrętne hydry. Angie jechała naprzód. Kilometr dalej zawróciliśmy. Parking należał do baru. Podobnie jak w Wickham nie dałoby się tego rozpoznać, gdyby nie neonowe napisy „Miller High Life” w oknach. Był to niski, jednopiętrowy budynek, nieco głębszy niż większość tutejszych domów – pewnie o jakieś dziesięć metrów. Z jego wnętrza dolatywał brzęk szkła, przytłumione odgłosy śmiechu, szum rozmów i piosenka Jona Bon Jovi z szafy grającej. Do tej ostatniej obserwacji dodałem poprawkę: może to była muzyka z radia i nikt w tym lokalu nie musiał wydać pieniędzy, żeby posłuchać Jona Bon Jovi. Ale potem jeszcze raz rzuciłem okiem na półciężarówki i na bar i już nie byłem takim optymistą. – Tu też będziemy czekać? – spytała Angie. – Nie. Wchodzimy. – Ekstra. – Spojrzała na budynek. – Dziękuję Bogu, że mam pozwolenie na broń. – Sprawdziła, czy pistolet jest nabity. – Święte słowa – odparłem, gramoląc się z samochodu. – Jak tylko znajdziemy się w środku, strzelaj we wzmacniacz. Simone nigdzie nie było widać. Dość łatwo mogliśmy się o tym przekonać, ponieważ gdy tylko przekroczyliśmy próg, w środku wszyscy zamarli. Miałem na sobie dżinsy, koszulę też dżinsową i czapkę bejsbolową. Moja twarz wyglądała jak po nieporozumieniu z pitbullem, a moją broń maskowała szmatława i wypłowiała kurtka wojskowa. Pasowałem tu idealnie. Angie była ubrana w ciemnoniebieską kurtkę piłkarską z białymi skórzanymi rękawami i luźną białą bawełnianą koszulę, wypuszczoną swobodnie na czarne legginsy. Nietrudno zgadnąć, na kogo skierowali wzrok. Ja spojrzałem na Angie