Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

On też - nie wiedział przecież, z kim będzie miał do czynienia. Liczyliśmy jeszcze trochę, że na drugi dzień znów go zobaczymy, bo zdecyduje się na wycieczkę do Wersalu. Ale się nie pojawił. Zresztą była wyjątkowo paskudna pogoda - deszcz, zimno. Po pięciu miesiącach wróciłem do Warszawy. O naszym spotkaniu opowiadałem wielokrotnie. O Sartrze pod drzwiami oczywiście też - wciąż był popularny i ceniony. I tak zakończyło się niespodziewane spotkanie z wielkim pisarzem, który w swym sposobie mówienia i zachowania był niemal taki sam jak w swej literaturze. Przeżytek Tekst Barbary Witek-Swinarskiej, „O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem” („Życie Literackie” 1963, nr 38), zajmuje bezdyskusyjnie pierwsze miejsce wśród ataków na Gombrowicza. Przedstawiła go nie tylko jako pyszałka, zmaterializowanego cynika, odpychającego nawet zewnętrznie: Coś nieprzyjemnego w ładnych ustach i coś bardzo obcego w bardzo niebieskich oczach. Przede wszystkim jednak nieautoryzowaną rozmowę z Gombrowiczem przekazała w formie wywiadu. Przypisała mu wypowiedzi świadczące o bagatelizowaniu i wybielaniu zbrodni hitlerowskich w Polsce, o sympatiach faszystowskich. To wszystko - jak sugerowała - za pieniądze stypendium Fundacji Forda, które otrzymał w roku 1963. Rozpętała przeciw niemu prasową burzę. Zaatakował go nieistniejący już dziś tygodnik „7 Dni w Polsce”, Ludwik Hieronim Morstin w „Życiu Warszawy”, którego tekst przedrukowała również „Trybuna Ludu”, w „Kulturze” Stanisław Zieliński, Krzysztof Teodor Toeplitz. Gombrowicz wysłał sprostowanie do „Życia Literackiego”, do „7 Dni”, „Życia Warszawy” i „Trybuny Ludu” oraz ZLP. Wydrukowało je tylko „Życie Literackie” (nr 50), i to bez daty, z trzymiesięcznym opóźnieniem; w dodatku - jak pisał potem - opatrując chytrze dobranymi cytatami z mego „Dziennika”, które miały wykazać, że jednak jestem potwór... [„Dziennik”, Paryż 1971, t. 3, s. 147.] (...) Nie jest to żaden wywiad ze mną - pisał w sprostowaniu - jak mylnie podano w kilku polskich gazetach, a tylko opis prywatnego ze mną spotkania. (...) W felietonie swoim pani Witek-Swinarska wkłada w moje usta poglądy, których ja nigdy nie wypowiedziałem. W najczarniejszym śnie nie mogłaby mnie nawiedzić nikczemna intencja wybielania, czy choćby bagatelizowania, zbrodni hitlerowskich w Polsce, które najostrzej potępiam wraz ze wszystkimi uczciwymi ludźmi świata. Nie może istnieć co do tego najmniejsza wątpliwość, gdyż kilkakrotnie wypowiedziałem się na ten temat w moim „Dzienniku”. Odnoszę się z największym szacunkiem do niebywałych cierpień Polaków w czasie ostatniej wojny. „Sprawie Swinarskiej” poświęcił Gombrowicz spory rozdział w swoim „Dzienniku” z Berlina Zachodniego - bardzo go to wszystko dotknęło. Z jego korespondencji do rodziny w kraju, rozmów z wieloma osobami, które widziały się z nim po jego przyjeździe z Argentyny do Europy, wynika także, że pomyślał poważnie o odwiedzeniu Polski. Po tekście Swinarskiej i burzy, którą wywołał - zrezygnował z planów. * * * Barbara Witek-Swinarska od razu uprzedziła, że nie odwoła słowa ze swego tak głośnego niegdyś tekstu. Wręcz przeciwnie. Może najwyżej dodać kilka wyjaśniających szczegółów, niezbyt - i tym razem - pochlebnych dla Gombrowicza. Udowadniających natomiast jeszcze bardziej, że racja i prawda były po jej stronie. Wcale też tego tekstu nie żałuje. Nie czuje się winna ani nawet odpowiedzialna. Po prostu uważa, że w tej akurat sprawie zadecydował wyłącznie splot nieoczekiwanych przypadków, które potoczyły się niczym lawina, niezależnie od jej i jego woli. Przypadek pierwszy to mieszkanie, które razem z mężem, nieżyjącym już reżyserem Konradem Swinarskim, odziedziczyła po Gombrowiczu. W roku 1963 pojechała bowiem do Berlina Zachodniego z mężem, którego zaprosił teatr Schaubuhne. Dostali mieszkanie właśnie w pracowni Akademie der Kunste, zajmowanej poprzednio przez Gombrowicza, którego już wcześniej przeniesiono do równie wygodnego i pięknego apartamentu na Hohenzollerndamm, czyli niewiele dalej. Mieszkali tak blisko siebie przez kilka dobrych miesięcy, nigdy się jednak na siebie nie natknęli, choć Swinarscy wiedzieli już wtedy, że Gombrowicz przebywa w Berlinie Zachodnim. Mieszkanie po nim zrobiło jednak swoje. Fluidy - widać - były tak silne, że ją do niego zaciągnęły. Przypadek drugi to Klaus Vólker, młody literat z Berlina Zachodniego, który zabrał ją na Lesung, czyli wieczór autorski Gombrowicza. Nie chciała iść - ze względów ideowych pisarze emigracyjni nigdy jej nie interesowali. Cóż mogą mieć do powiedzenia? Ich światy i poglądy są już przecież martwe. I co ważniejsze, dlaczego tworzą na emigracji, skoro w kraju - mimo naturalnie pewnych niedociągnięć - istnieje przecież swoboda twórcza. Było to wtedy nie tylko jej zdanie. Młodzi ludzie z kręgu teatru Schaubuhne, chociażby Dieter, jego kierownik literacki, czy też Klaus Vólker i inni mieli nastawienie wybitnie prokomunistyczne, antyamerykańskie, byli nawet zbliżeni do grupy Ulriki Meinhof. Urządzali demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie, obrzucali szacha i szachową Iranu zgniłymi pomidorami. Czytali niemal wyłącznie dzieła Marksa i Lenina, ubierali się w wojskowe, zielone kurtki. Pisarz, który - tak jak Gombrowicz - wybrał jednak emigrację, a nie kraj ludowej demokracji, był dla nich co najmniej dziwolągiem. Chcieli na kogoś takiego popatrzeć, posłuchać, co będzie mówił, dlatego właśnie wybrali się na jego wieczór. Nie wiadomo, czy dziś, po tylu już latach różnych doświadczeń, są nadal tacy sami. W każdym razie Barbara Witek-Swinarska nie zmieniła poglądów, o czym też od razu niemal uprzedza, żeby nie było nieporozumień. Spotkanie ze studentami odbyło się w domu akademickim w dzielnicy Eichkamp. Gombrowicz opisał je potem w „Dzienniku” z Berlina Zachodniego, lecz - przynajmniej z jej punktu widzenia - wyglądało to wszystko nieco inaczej. Oprócz Gombrowicza zaproszono wtedy także Petera Weissa i młodego poetę Maxa Hólzera. Po kilku słowach wstępnych wygłoszonych przez prowadzącego, profesora Hóllerera, każdy z nich czytał studentom fragmenty swoich dzieł. Gombrowicz wzbraniał się przed czytaniem, tłumacząc się słabą znajomością niemieckiego. W końcu dał się jednak namówić na fragment „Ferdydurke” - „Filidora dzieckiem podszytego”