Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Ja też, Josh, ja też - rzekł Clay, stojąc w strugach deszczu, który właśnie przybrał na sile. - Zmokłeś jak szczur. Właź do środka, teraz ja będę powoził. - Nie trzeba, jestem tak przemoczony, że jest mi wszystko jedno. - Nie ma gadania. Złaź na dół. To rozkaz - powtórzył Clay tonem nieznoszącym sprzeciwu. Joshua westchnął, odrzucił derkę i zaczął schodzić z kozła, gdy wśród drzew na drugim brzegu strumienia mignęły postaci dwóch jeźdźców. Kłusem wjechali w wodę, a w chwilę później byli już przy powozie. Starszy z nich, najwyraźniej przywódca, pociągnął za wodze i wierzchowiec stanął dęba. Grudki tłustego błota oblepiły Claya i nie uniknąłby końskich kopyt, gdyby nie przycisnął się do karety. Pod sfatygowanym kapeluszem napastnika widać było kosmyk jasnych jak pszenica włosów, a nad czerwoną chustą, którą osłaniał twarz, połyskiwała para błękitnych, czujnych oczu. Odziany był w zgrzebną, samodziałową kurtę, zapiętą pod szyję. W lewej dłoni ściskał dubeltówkę. Po czterech latach niezbyt budujących doświadczeń wojennych Clay Fitzgerald nauczył się godzić z przeciwnościami losu. Wyjął więc sakiewkę i z całym spokojem oświadczył: - Sądzę, że tego właśnie pan sobie życzy? Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo oto drugi z napastników, który stał z przeciwnej strony, zawołał głośno: - Rzuć no okiem, Dennis. Nie do wiary, czarnoskóry! Widziałeś kiedyś kogoś takiego? - A owszem, owszem - zaśmiał się ten, którego nazwano Dennisem. - Pełno takich jak on w Galway, gdy zawinie jakiś hiszpański okręt. Skromna sumka, panie - dodał, ważąc w ręce sakiewkę Claya - a sprawiacie wrażenie zasobniej szego dżentelmena. - Tylko głupiec wozi ze sobą majątek, zwłaszcza w dzisiejszych czasach - obruszył się Clay. Dennis wsunął sakiewkę za pazuchę. - Oo! - mruknął, wskazując na dewizkę przy kamizelce Claya - złoty łańcuch. - A więc znajdzie się też jakiś zegareczek? - Pamiątka rodzinna. Po ojcu. Niewiele za to można dostać. Napastnik sięgnął jednak po zdobycz i jednym ruchem wyrwał dewizkę z zegarkiem wraz z kawałkiem kamizelki. Obejrzał chciwie. - Złoty - mruknął z zadowoleniem. - Zawsze chciałem taki mieć. Próbowaliście mnie zwieść, poczciwy panie. Zobaczymy więc, co kryjesz w kuferkach. Weź no zajrzyj do bagażu! - rozkazał kompanowi. Ten zeskoczył z siodła, brutalnie odepchnął Claya i wsunął się do powozu. W chwilę później wyłonił się, dźwigając torbę z czarnej skóry. - Nie ma tam nic cennego - rzekł Clay. - Instrumenty chirurgiczne i trochę leków. - Prawdę mówi - potwierdził chłopak, grzebiąc w środku i na potwierdzenie otworzył torbę jeszcze szerzej, aby kompan mógł sprawdzić na własne oczy. - A więc jesteście lekarzem, panie? - upewnił się Dennis. - Owszem, jestem też lekarzem - potwierdził Clay. - Szanuję ludzi pańskiej profesji i w innych okolicznościach byłbym was puścił wolno, ale czasy nastały ciężkie, więc sami rozumiecie. Na pociechę przyjmijcie zapewnienie, że wasze pieniądze pójdą na szlachetny cel. Zobacz no, czy nie znajdziesz jeszcze czegoś - rzucił w stronę chłopca. Clay westchnął na myśl o stu złotych suwerenach, które ukrył w cholewach butów, na dnie kufra. Przesunął się pół kroku do przodu, gotów wyrwać pistolet z rąk napastnika, gdy tylko nadarzy się sposobność. W tym jednak momencie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłos strzału. Pocisk wbił się w ziemię tuż przy powozie. Wystraszony koń zastrzygł uszami. Dennis zaklął i ściągnął wodze, spoglądając przez ramię. Kilku jeźdźców pędziło zboczem wzgórza w ich kierunku. - Wskakuj na konia, Marteen - krzyknął do chłopaka, ciągle trzymając Claya na muszce. Młodzieniec dosiadł klaczy i piętami ponaglił ją do galopu. Dennis bez słowa ruszył za nim. Wjechali w strumień, rozpryskując wokół fontanny wody i po chwili wtopili się w mgłę pośród drzew na drugim brzegu. - Gdzieśmy to przyjechali, pułkowniku? - Joshua zsiadł z kozła i oparty o powóz przecierał chustką spocone czoło. - No cóż, widać, że adwokat w Galway mówił prawdę, choć wydawało mi się, że przesadza - rzekł Clay. wzruszając ramionami. - Boisz się? Ty, stary żołnierz? - zapytał z uśmiechem. - Po Pittsburghu nic mi już niestraszne. Pamięta pan, jak trafiliśmy w ciemności na jankeski pułk artylerii i tylko fortel sprawił, że wyszliśmy cało? A teraz to modliłem się tylko, żeby nie palnął pan jakiegoś głupstwa. - Szczerze powiem, że niewiele brakowało... - rzekł Clay. - ...i był pan gotów nadstawić tę swoją niemądrą głowę, dobrze mówię? Tylko ten krzyk nas uratował? Clay nie odpowiedział, bo właśnie jeźdźcy, którzy galopowali ze wzgórza, zrównali się z powozem. Trzech z nich pomknęło dalej, na drugi brzeg strumienia, śladem napastników, czwarty zatrzymał się i zsiadł z konia. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, był krępy, wyglądał na osiłka. Nosił samodziałową kurtę do konnej jazdy i zabłocone buty. Blada twarz i wąskie usta zdradzały okrutnika. Od pierwszej chwili Clay poczuł do niego niechęć. Przybysz zerknął ciekawie na Joshuę i nieznacznie skłonił się Clay owi. - Pułkownik Fitzgerald? - spytał, unosząc szpicrutę do kapelusza, jakby salutował. Clay kiwnął głową na potwierdzenie. - Widzę, że zjawiliśmy się w ostatniej chwili - ciągnął nieznajomy. - Nazywam się Burke. Sir George Hamilton dowiedział się, że przybył pan wczoraj do Galway, i polecił mi wyjechać na spotkanie. Czy otrzymał pan jego list? - A i owszem