Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Największe rozpasanie szaulisa przypadło akurat na przełom 1941 i 1942 roku... Wiedział o mnie wszystko - mieszkał po sąsiedzku. I nie sypnął... Co żyło, drżało na jego widok, a do mnie na pogaduszki zachodził... Coś go widocznie hamowało. Byłem mimo woli jego cichym zakładnikiem i wspólnikiem. Parszywe awanse... Upodobał sobie... Darzył mnie zaufaniem, drań, chałuj, łachudra. I zmuszał do tego samego. Porzygać się można. Grałem. Udawałem. Nadskakiwał, szachrował i szantażował, posuwał się do połajanek i gróźb. Skończył tak, jak na to zasłużył. Mierziło mnie, kiedy odwoływał się do dobrosąsiedztwa i otwartości, kiedy się szczerze obrażał, kiedy mnie nakłaniał do pracy na dwa fronty, jednym słowem, do współpracy z gestapo. Złote góry obiecywał. Wykręcałem się jak piskorz, moje życie wisiało na włosku. Musiałem taktycznie znosić te zniewagi. Na samą myśl ciarki przeszywają. Ościerwiały, najnikczemniejszy pod słońcem bydlak. Podłe, plugawe barachło. * * * Blaszany księżyc wisiał nad nami niby znak dobrej nadziei. Wierzyłem, że koszmar minie... W liściach szurszało. Zrywaliśmy się ze snu obrzmiali i niepewni: skąd serie? Nasłuchiwaliśmy. Czyżby tylko liście? Ale serie nieustannie w uszach terkotały. Rozsadzały głowę. Wiatr w liście się wplątał i takie zamieszanie... Żwirem o szyby. Nogi pudowe. Onuce przepocone, mokre 28 i prześmierdłe. Człowiek tygodniami niemyty, niegolo-ny, nieczesany. Palce - jedyny grzebień. Łeb zawszony. W każdym szwie ubrania wszy. Trwały wściekłe ataki snu i potępieńczej jawy. Błąkały się zwidy po rozstajach, bojąc się własnego cienia. Szczęk zamków. Obowiązkowe czyszczenie broni. Ty możesz być brudny jak niebo-skie stworzenie, ale broń... I nieustanne oczekiwanie, czy w potylicy ołów nie uwiązł. Poczułbyś aby? Teraz to brzmi zbyt patetycznie: partyzantowanie... # * * Po latach odwiedzałem Wilno. Nowe dzielnice. Lazdynai. Wysoko, nowocześnie. I widziałem kamienice stare, przedwojenne czynszówki. Coś za serce ściskało... Widziałem kominiarzy szmygających po dachach. Czarni marszałkowie wysokości z ołowianymi buławami. Taka dachowa partyzantka, też tylko raz można się pomylić. Płasko, stromo, ślisko. Ich dola, myślałem, podobna do partyzanckiej. Wiecznie bocianie gniazdo. Wieczna wachta na mostku. Niezgrabne porównanie. Niepewni dnia ani godziny. Zawieszeni między niebem a ziemią. A niech puści ubezpieczenie, noga niechaj się omsknie... Ale kiedy skończy się burza w życiu, człowiek raptem kapcanieje, chamieje, grubą skórą obrasta. Szczytne porywy jełczeją i zamieniają się w sadło. Marzenia blakną w zderzeniu z szarością. Przełomy. Życie kominiarzy to przypowieść o ryzykanctwie. Odwaga 29 to wcale nie deficyt wyobraźni, nie desperacja, tylko obliczanie szans w każdym momencie... Dwie nogi, dwie ręce, dwoje oczu, uszu, ale jeden łeb i serce. Należy uważnie skradać się, mieć smykałkę i rozum, żeby przewidywać, no i niezbędny dar. Za bary z niebezpieczeństwem. Jej Wysokością. Wysokość wymaga poważania. Kapryśna mocno pani. Ponętna i kapryśna. Wysokość narkotyzuje, poraża jak grzmot. Człowiek nakręcony, na najwyższych obrotach. Nie może być uchyby: idzie, staje, balansuje. Gdzieś tam w dole kpią, układają głupie zagadki: cały czarny, a koniec biały. Kto? - Żmogus uśmiechnął się. Idiotyczny kawał. Przygryzł wargi - oczywiście - kominiarz. Partyzant, ani chybi. Podniebne tropy. Stromizny. Urwiska. Pod stopami zdradliwe skrzypienie, niczym człapanie po rozkisłych wertepach. Uważny nasłuch. Gdzieś piorun huknął. Dalekie granie wichru w telegraficznych drutach. Sypią się skorupy dachówek, gontów. Sypią się iskry. Odpadają płaty blachy. Z deszczułki na deszczułkę, niby na trampolinie, z gzymsu na gzyms. Wycelowane w niebo lunety kominów. Dyszą ciepłem czarne czeluście. Głębokimi kanionami spływa barwne ludzkie mrowie, ty między ciszą a zgiełkiem, ponad ludzkimi troskami zawieszony. Łagodne szemranie przestworzy i kojący bulgot instalacji domów. Balansujesz. Rozedrgana przejrzystość, porywający bezkres. Nierozważny ruch - i korkociąg na dół. Cierpnie skóra. Dreszcz wzdłuż grzbietu. Odrętwienie. Moment niepewności. Nie ma mowy o rutynie. Co dzień trzeba 30 mierzyć krok. Wystarczy zmylić kierunek, nierozważnie zachybotać deską. Napięta uwaga i niezdrowo podniecający magnetyzm: zaryzykować. Brzęcząca cisza jak symfonia. Refleksy światła. Pozory spokoju. Mgliste smugi i przymrużenie oczu: widnokręgi i tabuny pędzących koni, wiśniowe zady, kłęby sierści, dzwonki uprzęży, tętent i kwik źrebaków, przerażenie tropionej zwierzyny. Uniesione ramiona: poddanie czy zamiar uderzenia... Wycelowane lufy. Z czarnych paszcz kipiel i krople prochu. Język uczepiony podniebienia. Pachnący mięsem ołów... Bluzga ogień. Burzy się biologia. Chce się rzygać. Ktoś uchem przypadł do ziemi, do szyn, do dachów. Słychać wrogie dudnienie? Kombinacja żaru i węgla, prochu i spłonki. Zakwitają róże, pióropusze nad kołnierzami kominów. Jeżeli towarzyszy łut szczęścia: zwycięstwo. Gzyms wytrzyma, w porę złapany, nie obsuną się cegły. Byle szybciej z opresji, byle wyrwać się z piekła. Udało się... W porę zadziałał instynkt. Rotacja ciała: w lewo, w prawo