Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jeszcze raz kazaliśmy Innesowi zdjąć koszulę. Uważnie patrzyłam i robiłam notatki, gdy pan Willoughby mocno uciskał palcami określone punkty na szyi oraz torsie. W miarę możliwości objaśniał każdą czynność. - Ręka znajduje się w duszy świata - wyjaśnił. - Nie w ciele. Tu, w wyższych sferach świata. Ręka stara się wrócić, bo nie lubi być z dala od ciała. To jest awmo, rytmiczny ucisk. Pomaga na ból. Ale rozkazujemy też ręce, żeby nie wracać. - Jak pan to robi? - Innes wyraźnie zainteresował się tajemniczą procedurą. Większość członków załogi nie pozwoliłaby panu Willoughby’emu się dotknąć. Uważali Chińczyka za nieczystego i do cna zepsutego poganina. Ale Innes znał małego Azjatę, bo pracował z nim przez ostatnie dwa lata. Pan Willoughby pokręcił głową, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, i poszperał w mojej skrzynce z lekami. Wyjął buteleczkę suszonej ostrej papryki i ostrożnie wysypał garść proszku do małej miseczki. - Ma ogień? - spytał. Gdy podałam krzesiwo, wykrzesał iskrę i podpalił suszone zioło. Po kabinie rozniósł się drażniący zapach. Nad naczyniem zawisło małe, białe piórko, by potem rozprzestrzenić się w chmurkę. - Wysyłam dym przez posłańca fanjiao do świata duchów, żeby porozmawiać z ramię - wyjaśnił pan Willoughby. Nabrał w płuca jak najwięcej powietrza i wydął policzki. Z całych sił dmuchnął na chmurę. Natychmiast się obrócił i obficie splunął na pniak ręki Innesa. - Jakim prawem? Ty pogański psie! - krzyknął Innes, wytrzeszczając oczy. - Jak śmiesz na mnie pluć? - Na ducha, nie na ciebie - poinformował Chińczyk, odstępując trzy kroki do tyłu, w stronę drzwi. - Duch boi się plwocina. Teraz już nie wróci. Położyłam dłoń na istniejącej ręce Innesa, by go powstrzymać. - Czy ucięta ręka teraz pana boli? - spytałam. Gdy nad tym się zastanowił, z jego twarzy zniknęła wściekłość. - Cóż... Nie - przyznał. Spojrzał krzywo na pana Willoughby’ego. - Ale to nie oznacza, że masz na mnie pluć, ty... ty... ty mały, nadęty robaku! - O, nie - oznajmił trzeźwo pan Willoughby. - Teraz to nie ja. To pan plunąć i wystraszyć swego ducha. Innes podrapał się w głowę. Nie mógł się zdecydować, czy powinien być wściekły, czy rozbawiony. - Niech cię licho - powiedział w końcu. Pokręcił głową i założył koszulę. - Chyba jednak innym razem spróbuję herbatki, pani Fraser. 44 Siły natury Ale ze mnie głupiec! - stwierdził Jamie, patrząc w zadumie na Fergusa i Marsali. Nowożeńcy stali przytuleni do siebie przy balustradzie po przeciwległej stronie statku i o czymś zawzięcie dyskutowali. - Dlaczego tak uważasz? - spytałam, choć tak naprawdę domyślałam się, o co chodzi. Członkowie załogi, z oczywistych względów pozbawieni pewnych przyjemności, po cichu śmiali się z tego, że cała czwórka obecnych na pokładzie małżonków żyje w dobrowolnym celibacie. - Dwadzieścia lat tęskniłem za tobą - powiedział, potwierdzając moje przypuszczenia - a kiedy już cię odzyskałem, to tak wszystko urządziłem, że w ciągu ostatniego miesiąca nawet się nie pocałowaliśmy bez skradania się za pokrywą luku. Cały czas skupiałem się na tym, żeby nie spuścić oka z Fergusa. Ten mały bachor ciągle patrzy na mnie spode łba. Najdziwniejsze jest to, że nie mogę za to nikogo winić, jedynie swoją głupotę. Co ja najlepszego zrobiłem? - spytał retorycznie. Kątem oka zerknął na parę młodych, którzy czule szeptali coś do siebie na ucho. - Cóż, Marsali ma dopiero piętnaście lat - przypomniałam delikatnie. - Podejrzewam, że po prostu chciałeś się dobrze spisać jako ojczym. - To prawda. - Zadumany pochylił się nade mną z uśmiechem na twarzy. - No i mam nagrodę za ojcowską troskę. Nawet nie mogę dotknąć własnej żony! - Bzdura - parsknęłam. Wzięłam Jamiego za rękę i zaczęłam pieścić kciukiem wewnętrzną stronę jego dłoni. - Tylko nie wolno ci doprowadzać do aktów nieokiełznanej zmysłowości. Mieliśmy już za sobą kilka nieudanych prób zbliżenia. Każda przedwcześnie kończyła się fiaskiem - a to z powodu niefortunnego zjawienia się członka załogi, a to ze względu na brak wystarczająco odludnego miejsca na pokładzie „Artemidy”. W czasie jednej z naszych nocnych schadzek na rufie ładowni ze sterty skór na nagie ramię Jamiego wskoczył ogromny szczur, co mnie wprawiło w histerię, a Jamiego zniechęciło do dalszego działania. Spojrzał na nasze splecione dłonie. Mój kciuk nadal czule masował zagłębienie jego ręki. Jamie przymrużył oczy. Musnął palcami wewnętrzną stronę mojego nadgarstka. Po prostu - podobnie jak Fergus i Marsali - nie byliśmy w stanie rozłączyć naszych dłoni, które do siebie lgnęły, choć dobrze wiedzieliśmy, że takie zachowanie może tylko jeszcze bardziej nas rozdrażnić. - Cóż, przynajmniej działałem w dobrej wierze. - Wiesz, co się mówi o dobrych chęciach? - Nie? - Delikatnie wodził kciukiem po moim nadgarstku. Zaczynałam odczuwać lekkie pulsowanie w dole brzucha. Pomyślałam, że pan Willoughby miał rację: odczucia jednej części ciała promieniują na inną. - Podobno dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. - Mocno uścisnęłam jego dłoń i już chciałam wysunąć swoją, ale nie chciał jej puścić. - Mhm. - Patrzył na Fergusa, który łaskotał szyję Marsali piórkiem albatrosa, trzymając dziewczynę za ramię, żeby nie mogła się wyrwać. - Święta prawda - stwierdził. - Chodziło mi o to, żeby dziewczyna spokojnie przemyślała swoją decyzję, zanim będzie za późno. A rezultat jest taki, że pół nocy nie śpię, bo ciągle myślę o tobie i wysłuchuję pożądliwych westchnień Fergusa. Rano natomiast na wszystkich twarzach widzę uśmieszki skryte za krzakiem brody