Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Maniusia, pieszczona i kochana przez wszystkich, płaciła ze swej strony łaskawą pieszczotliwością otoczeniu. Zawojowała tą tanią czułością rodziców, braci, znajomych i krewnych, nazywali ją miluchną przylepeczką. Nie zawojowała tylko i nie cierpiała jednego z domowników, a był nim korepetytor, Antoni Stuch, pastuch, jak go między sobą zwały dzieci Zarembów. Chłopcy go nie lubili, ale jego jednego bali się i słuchali, nie lubiła go Zarembina, ale się go też trochę bała, a trochę się żenowała. Maniusia prowadziła z nim otwartą wojnę. Od dwóch lat był u nich stale na wsi i pilnował chłopców w Warszawie, i teraz, gdy w mieście wszyscy osiedli, zajmował pokoik obok chłopców, i w dalszym ciągu przepychał ich promocje. Był nietowarzyski i szorstki, przy tym brzydki i nigdy nieoswojony. Żyjąc i obcując bezustannie z rodziną, zawsze pozostał obcy i jakby wrogi. Zaremba go jednak bardzo cenił jako pedagoga i istotnie, Stuch potrafił zmusić niesfornych chłopców i do posłuchu, i do uwagi. Skąd pochodził i czy miał rodzinę, zaledwie wiedziano. Powiedział Zarembie, że ojciec był aptekarzem, matka z zawodu nauczycielką, oboje umarli, osierocili ich dwoje z siostrą.Jakiś krewny, ksiądz, im dopomagał, potem i ten umarł. Stuch miał stypendium, chodził na prawo, o siostrze nigdy nie wspominał, listów nie otrzymywał żadnych. Rano wychodził jednocześnie z chłopcami i na ich wielkie oburzenie przeprowadzał aż do bram gimnazjum; prawie co dzień też spotykali go niedaleko szkoły, gdy wracali do domu. Nie było sposobu go oszukać ani przed nim się ukryć z jaką fugą uczniowską. Nie cierpieli go też z całego serca. Po obiedzie Stuch odrabiał lekcje i dopiero gdy odkuli sumiennie jutrzejsze zadania, uwalniał. Od jego woli i postanowienia nie było apelacji. Zarembina nawet musiała się z tym liczyć i w dnie lekcji tańca cierpliwie czekać, zanim Stuch chłopców nie puścił. Wieczorem Stuch wychoduił i wracał dopiero o jedenastej. Wtedy jeszcze raz zaglądał do pokoju chłopców, czy śpią, a sam zasiadał do pisania i długo w noc świeciło się w jego oknie. Stuch był bardzo ubogi. Znać to było po jego mundurze i butach, po oszczędności, z jaką wydawał każdy grosz. U Zarembów nie pobierał żadnego wynagrodzenia, ale miał jeszcze parę korepetycji na mieście i zarabiał przepisywaniem po nocach. Chłopcy dowodzili, że pieniądze zarobione przehulał. Opowiadali, że ktoś wyszpiegował, że owe jego codzienne wycieczki wieczorne były do jakiejś strasznej jaskini gry. Nie było złej i zbrodniczej rzeczy, której by nie opowiadali o znienawidzonym pastuchu, i pewnie on sam nie tyle pragnął skończenia uniwersytetu dla siebie, jak oni dla niego, bo czuli, że prędzej go się nie pozbędą. Maniusia nie miała bezpośredniej racji nienawidzenia Stucha, nie zależała od niego i on ją ignorował. Może stąd była jej niechęć. Czuła w nim milczącą krytykę, lekceważenie, pogardę i kompletną obojętność dla jej wdzięków. Z początku starała się go zjednać i zawojować. Wpadała do pokoju braci latem podczas lekcji, wypraszała ich na jakiś spacer i zabawę, przymilała się i łasiła. Stuch oburknął szorstko: - Proszę sobie stąd iść! To nie panny miejsce! O tę "pannę" poskarżyła się matce i Zarembina półżartem zrobiła Stuchowi uwagę, że dziwnie do jej córki przemawia. - Wcale do niej nie przemawiam - odparł. - No, przecie mówi pan do niej: "niech panna". - A jak mam mówić? - W naszej sferze do córki domu mówią: proszę pani