Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Chyba mi pan go zwróci, prawda? Corsowi nie spodobał się ten powrót do formy „pan”. Pamiętał, że podczas zakończonej dopiero co potyczki byli na ty. - Nic takiego nie mówiłem. - Sądziłam... - To źle pani sądziła. Stal oczu rozbłysła gromem gniewu. Kobieta wyprostowała się, zrzucając go z siebie jednym, za to pełnym furii, ruchem bioder. - Drań! Corso już, już miał wybuchnąć śmiechem i załagodzić sytuację jakimiś cynicznymi żarcikami, gdy ten gwałtowny wstrząs rzucił go na ziemię. Z wolna zbierał się z kolan, zaciągając pasek od spodni. Kątem oka widział, jak Liana Taillefer wstaje, blada i wściekła. Nie zwracając uwagi na rozchełstane ubranie, na wciąż obnażone wspaniałe uda, wymierzyła mu policzek tak potworny, że w lewym uchu odezwał mu się nie bębenek, ale ogromny bęben. - Nędzniku! Cios był niczego sobie - łowca książek aż się zachwiał. Ogłuszony rozglądał się jak bokser szukający pretekstu, żeby nie upaść. Liczył, że napotka wzrokiem brezent, gdy w jego pole widzenia wkroczyły nogi Liany Taillefer. Nie zwrócił na nie uwagi z powodu koszmarnego bólu ucha, wlepił tylko ogłupiały wzrok w szablę spod Waterloo. [wycofuje się [...] broniąc się szpadą.] Naraz dosłyszał brzęk tłuczonego szkła. Wdowa ukazała mu się znów na tle czerwieniejącego okna. Zdążyła już obciągnąć spódnicę. W jednej dłoni trzymała teczkę z rękopisem, a w drugiej szyjkę rozbitej butelki. Najeżone zęby szkła kierowały się ku gardłu Corsa. ##Milady.jpg Cofając się o krok, odruchowo podniósł rękę. Niebezpieczeństwo natychmiast przywróciło mu jasność umysłu, adrenalina napływała strumieniami. Podbił uzbrojoną rękę wdowy i wymierzył napastniczce cios w szyję, który z miejsca pozbawił ją przytomności. Kolejna scena była nieco spokojniejsza: Corso podnosił z ziemi rękopis i stłuczoną butelkę, Liana Taillefer zaś ponownie siedziała na sofie. Tym razem twarz jej zakrywały potargane włosy, dłonie masowały obolałą szyję, a z ust dobywał się ciężki oddech przerywany wściekłym szlochem. - Za to pana zabiją, panie Corso - usłyszał wreszcie. Słońce już ostatecznie zaszło za drugi koniec miasta i kąty jego mieszkania pogrążyły się w cieniu. Zawstydzony zapalił światło, podał kobiecie płaszcz i kapelusz, po czym podniósł słuchawkę telefonu i zamówił taksówkę. Cały czas unikał jej wzroku. Po chwili, wsłuchany w jej kroki oddalające się już na schodach, znieruchomiał przy oknie i patrzył na ciemne dachy domów, dobrze widoczne w jasnym świetle wschodzącego księżyca. „Za to pana zabiją, panie Corso”. Nalał sobie wysoką szklankę dżinu. Oczami duszy wciąż widział twarz Liany Taillefer, w chwili gdy dotarło do niej, że została nabrana. Oczy śmiercionośne jak żądła, grymas mściwej furii. Nie żartowała: naprawdę chciała go zabić. I znowu powoli, stopniowo, odżywały w nim wspomnienia - tyle że tym razem nie musiał wysilać pamięci, by je skonkretyzować. Obraz był wyraźny jak na rysunku. Na jego biurku leżało faksymilowe wydanie Trzech muszkieterów. Otworzył książkę na stronicy 129. Ilustracja przedstawiała Milady, która, wśród powywracanych mebli, wyciągnąwszy z łóżka sztylet, niczym szatański mściciel zamierza się na d’Artagnana, ten zaś zdjęty strachem wycofuje się w samej koszuli, broniąc się szpadą. VII. Numer Jeden i numer Dwa „Zgodzisz się, że nie jestem tak odrażająca, jak mnie oczerniają, malując”. (J. Cazotte, Diabeł zakochany, przekład Juliana Tuwima) Do odjazdu ekspresu do Lizbony pozostało zaledwie parę minut, kiedy zobaczył dziewczynę. Corso stał już na peronie przed drzwiami wagonu należącego do Companhia Internacional de Carruagens-Camas, gdy ujrzał ją w grupie pasażerów zdążających do przedziałów pierwszej klasy. Miała na sobie niewielki plecaczek i tę samą niebieską kurteczkę, ale mimo to początkowo jej nie poznał. Zdołał jedynie uchwycić coś znajomego w tych jasnych, niemal przezroczystych oczach i krótko ostrzyżonych włosach. Odprowadzał ją wzrokiem, póki nie wsiadła do pociągu o dwa wagony dalej