Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Tak bo dziwnie siê z³o¿y³o, ¿e po latach pierwsza Stasia przypasa³a fartuch i zajê³a w posiadanie szpitalik. A jak prêdko i zgrabnie bra³a siê do dzie³a, jak lekk¹ mia³a rêkê! Ch³op le¿a³ spokojnie, przygotowany na d³ug¹ operacjê i ból, i a¿ zdumia³, gdy siê podnios³a od ³ó¿ka, mówi¹c: - Gotowe. Teraz by trzeba mu le¿eæ spokojnie i dwa razy na dzieñ opatrunek zmieniaæ. Pojêcia nie mia³am, ¿eby mog³a byæ rana tak Ÿle utrzymana. - Zostawcie go tutaj, Hanno! - rzek³a pani Taida. - Proszê pani, pokornie za ³askê dziêkujê. Teraz taki czas roboczy. Le¿y biedaczysko sam w cha³upie, nawet mu wody nikt nie poda. Có¿, zostaniesz, Bazyl? - Oj, mnie byle siê nie ruszaæ. Jak pomyœlê nogi spuœciæ na ziemiê i na wóz siê gramoliæ, to ju¿ lepiej skonaæ od razu. Daj, Bo¿e, pani i panience niebo. A dozorczyni, odbieraj¹c od Stasi fartuch i podaj¹c jej wody do r¹k, recytowa³a uradowana: - Ju¿ ja wiem, panienko. Dobrego roso³ku mu trzeba i zió³ek tych oto daæ piæ. Ja pamiêtam, jakby mnie wczoraj nieboszczka uczy³a. Stancjê wywietrzyæ, choremu us³u¿yæ, trochê pogawêdziæ, a w nocy parê razy wstaæ. Oj, oj, ja tu obok mieszkam i wszystko wiem! Ale to ludzie gadaj¹, ¿e panienka prawdziwy doktór, to mo¿e by panienka pos³ucha³a mnie w piersiach i od dusznoœci coœ da³a. Odby³a siê tedy druga porada. Auskultacji przygl¹da³a siê Bazylowa dziwuj¹c siê bezmiernie. Stasia przejrzawszy apteczkê da³a dozorczyni kropli i wysz³a wreszcie. - Jak siê s³uch po wsi rozniesie, ¿e szpitalik otwarty, jutro ³ó¿ek zabraknie! - rzek³a do niej pani Taida z uœmiechem. A Stasia, ju¿ porwana zapa³em, odpar³a: - W takim razie trzeba odnowiæ i dokompletowaæ aptekê i trochê narzêdzi, choæ najniezbêdniejszych, dostaæ. Szkoda, ¿e Kazio wyjecha³, prosi³abym, ¿eby mi moje przywióz³, które w Warszawie zostawi³am u znajomych w przejeŸdzie. - Napisz do znajomych, niech ci poczt¹ wyœl¹. Za tydzieñ odbierzesz. - Napiszê zaraz. Sprawdzi³y siê s³owa pani Taidy. Bazylowa wieœæ o szpitaliku roznios³a po wsi i gdy nazajutrz Stasia przysz³a opatrzeæ chorego, znalaz³a sieñ i stancjê dozorczyni zapchan¹ ludŸmi. By³o kilka kobiet z dzieæmi, wyrostek zielony od d³ugiej febry, ch³op z rozr¹ban¹ rêk¹, dwóch pacjentów z dyzenteri¹ - ca³y komplet. Stasia wróci³a ledwie na obiad, ca³a zajêta swym fachem, i wnet natar³a na pani¹ Taidê: - Jak pani przepowiada³a, ju¿ pe³no w szpitaliku, ale teraz z lekarstwami bieda. Nie mam jeszcze prawa podpisywaæ recept, a w apteczce wszystkiego brakuje. Zwróci³a siê do matki - Wie mama co? Zmieni³am projekt. Zabieram siê kuæ egzamin. Co tam! Jeszcze trochê cierpliwoœci. - Wiêc kolega ju¿ praktykê rozpocz¹³! - œmia³ siê W³odzio. - A wolno bêdzie pacjentów zobaczyæ? A mo¿e z³o¿ymy ma³e konsylium, a mo¿e razem operacyjkê utniemy. Przeegzaminujê kolegê z ³aciny. - Dobrze! Niech pan przyjdzie po obiedzie! - odpar³a bez gniewu, owszem rada. Poszed³ W³odzio, obejrza³ chorych, wys³ucha³ jej diagnozy, podpisa³ za ni¹ kilka recept, ¿artowa³, œmia³ siê, ale za powrotem rzek³ do ¿ony: - Wiesz, szalenie bystro obejmuje rzecz, decyduje œmia³o i trafnie, jakby zêby na tym zjad³a. Nigdym siê nie spodziewa³, ¿e w g³owie kobiecej taki mo¿e byæ ³ad. Co prawda, o tym jednym œni i myœli. To jest dopiero powo³anie. - Po có¿ drwisz i oœmieszasz j¹ bezustannie. - Ba, ¿eby zbytnio zarozumienia nie nabra³a. A ³acinê r¿nie jak rzepê. Lepiej ni¿ trzeba. Od tej chwili Stasia znowu sta³a siê dla towarzystwa mitem. Czas wolny od chorych spêdza³a nad stosami ksi¹g, pisz¹c, ucz¹c siê póŸno w noc, obojêtna na urok wsi i lata, nieobecna myœl¹ przy rozmowie w czasie obiadu, usuwaj¹ca siê od rozrywek i spacerów. Gdy Kazio wróci³, opowiedzia³a mu swe zajêcie, zaprowadzi³a do chorych, a gdy s³ucha³ i patrzy³ roztargniony - spyta³a zdziwiona: - Co ci? Czyœ nie chory? Wydajesz siê nieswój. - Bom te¿ nie swój, a czyjœ! - odpar³ z dziwnym uœmiechem. Zastanowi³o j¹ to powiedzenie i uœmiech i przypomnia³a sobie polecenie pani Taidy. - Ale mam z tob¹ do pomówienia! - rzek³a. - S³ucham! - Ba, kiedy W³odziowie nadchodz¹. - To chodŸmy jutro o œwicie na kaczki! - szepn¹³. - Dobrze. - Przyœlê ciê zbudziæ! - Nie trzeba. Skoñczê pisaæ i wcale ju¿ spaæ siê nie po³o¿ê. - Szkoda ciebie. Takaœ znowu mizerna, Staœko! - rzek³ jakimœ nieswoim tonem patrz¹c na ni¹ ³agodnie. - Et, g³upstwo! Albo mi to pierwszy raz. Przygotuj mi tylko lekk¹ strzelbê. W³odziowie nadeszli i zawrócili wszyscy do domu. - Có¿! Palimy jutro sobótkê? - spyta³a Irenka. - Ale i pani z nami pójdzie, panno Stanis³awo? - Po paproæ! Dobrze, jeœli nie zasnê, bo jutro do dnia idziemy na kaczki na b³ota. - Winszujê! Pamiêtacie kiedyœ burê mamy? Co do mnie, wolê ogl¹daæ zachód s³oñca jak wschód