Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Szła wprost na południo-wschód. Trzeciego ranka Carvel rozmyślnie skręcił na zachód; Wkrótce zauważył w Barim wyraźną zmianę: początkowo nie-< pokój, a potem smętny wygląd, z jakim pies trzymał się jego pięt. Około dwunastej Carvel ostro zwrócił na południe i niemal natychmiast Bari odzyskał dawną wesołość, raźnie wyprzedza-* jąc pana. Odtąd w ciągu trzech dni Carvel dążył śladem Bariego. — Być może dureń ze mnie, stary! — tłumaczył pewnego wieczora. — Ale widzę w tym rozrywkę. Zresztą, tak czy inaczej, muszę gdziekolwiek przeciąć tor kolejowy, nim trafię w góry, więc co za różnica? Godzę się na wszystko tak długo, dopóki mnie nie zaprowadzisz do tego jegomościa z Lac Bain. Tylko o co ci, u diabła, chodzi? Czy szukasz jego linii sideł, by się zemścić? Jeśli taki jest twój plan... Wydmuchnął kłąb dymu badawczo obserwując psa, a Bari, z głową złożoną między przednie łapy, odpowiadał mu długim, wejrzeniem. W tydzień później Bari dał odpowiedź na pytanie Carvela skręcając na zachód, tak by w przyzwoitej odległości wyminąć Lac Bain. Było wczesne popołudnie, gdy przecięli szlak, wzdłuż którego zimą Bush Mac Taggart rozmieszczał swoje sidła. Bari szedł bez przerwy. Dążył wprost na południe tak szybko, że ginął nieraz z oczu Carvela. Był cały ogarnięty hamowanym, lecz mimo to widocznym podnieceniem i skomlił, ilekroć Carveł przystawał dla odpoczynku, nieustannie łowiąc nosem wiatr południowy. Wiosna, kwiaty, zieleń murawy, śpiew ptasząt, sło^ 152 dycz powietrza —cofały go ku temu „wczoraj", gdy należał do Nepeese. W jego nie rozumującym mózgu zima przestała istnieć, Pierzchły bez śladu długie miesiące głodu i chłodu; myśl, pełna nowych wizji, już ich nie mieściła w sobie. Wróciły ptaki, kwiaty i niebo błękitne, a wraz z nimi musiała wrócić także Nepeese i czeka teraz już poza ową frędzlą boru. Duszą Carvela owładnęło już coś więcej niż zwykła ciekawość. Nim dotarli do stawu bobrów, cały był pochłonięty tajemniczością dziwnej przygody. Od żeremi Bari wiódł go brzegiem rze^ czułki, gdzie czarny niedźwiedź Wakajo łowił niegdyś ryby, a stamtąd wprost ku Gray Loon. Było wczesne południe i dzień pogodny jak rzadko. W ogronw nej ciszy wezbrane wody wiosenne, bełkocząc i szemrząc tysią-» cem strużek i potoków, napełniały lasy ciemną gędźbą. W ciepłym słońcu pnącze baknisz gorzały niby krew. Na otwartych przestrzeniach dyszała woń pierwiosnków. Wśród gałęzi drzew i krzewów skojarzone w pary ptactwo wiło swoje gniazda. Po długim śnie zimowym przyroda święciła bujne przebudzenie. Był Unekepesim, Miesiąc Godów, miesiąc domowych pieleszy ^ Bari wracał do domu. Nie towarzyszki życia szukał, lecz Nepeese. Wiedział, że ją teraz znajdzie, może na skraju parowu, gdzie ją widział po raz ostatni. Będą wkrótce igrać razem, tak jak wczoraj, przedwczoraj i dawniej jeszcze, więc szczekał, pełen radości, i unosząc łeb ku twarzy Carvela naglił go do szybszego chodu. Wreszcie dotarli do polany i Bari znieruchomiał niby głaz. Carvel zobaczył zetlałe zgliszcza chaty, a w chwilę później dwa groby pod wyniosłą jodłą. Poczynał rozumieć i zwolna zwrócił oczy ku wyczekującemu, nasłuchującemu psu. Coś go dławiło w gardle i rzekł miękko, z trudem dobywając głosu: — Stary, zgaduję, żeś w domu! Bari nie słyszał. Z uniesionym łbem i nosem godzącym w błękitne niebo węszył. Carvel, obserwując go, pytał sam siebie, dlaczego pies drży, co łowi w cichym powietrzu. Nie było tu nic prócz pustki i śmierci. Nagle Bari wydał dziwny głos —¦ niemal krzyk ludzki — i skoczył w gąszcz. 153 Carvel poprzednio zdjął plecak. Teraz cisnął obok karabin i ruszył w ślad za Barim. Biegł szybko przez polanę, w gęstwę karłowatej sośniny, po ścieżce zarosłej trawą. Biegł, aż mu tchu zbrakło. Po czym przystanął nasłuchując. Nie słyszał wcale Bariego. Lecz dróżka, udeptana niegdyś przez ludzi, wiodła dalej, więc zapuścił się nią w las. Tuż nad głębokim, ciemnym jeziorkiem, w którym on i Ne^ peese kąpali się tylokrotnie, Bari przystanął również. Słyszał plusk wody i oczy mu błyszczały, gdy się rozglądał za dziewczyną. Spodziewał się ją tu ujrzeć, w modrej toni czy na trawie pośród zwisających konarów. Bacznie óbszukał wzrokiem dobrze znaną kryjówkę: wielką, pękniętą skałę na drugim brzegu, wydmę żwirową, w której ryli na wzór wyder, gałęzie jodły końcami sięgające wody. Lecz ostatecznie pojął, że tu jej nie ma i że należy szukać dalej. Skręcił w las na dróżkę wiodącą do tepee. Małą polankę zata-» piała fala słońca. Szałas stał na niej po dawnemu. Bari nie dostrzegł w nim żadnych zmian. A z ziemi, przed szałasem, biło ku niebu to właśnie, czego woń Bari ułowił od dawna — wąski słup dymu. Nad małym ogieńkiem chyliła się czyjaś postać i Bari wcale się nie zdziwił, że ten ktoś ma na plecach dwa dłu-* gie czarne warkocze. Zaskomlił. Na ten dźwięk postać zesztyw* niała nieco i wolno odwróciła się ku niemu. Po czym okazało się, jako najnaturalniejsza rzecz w świecie^ że to była Nepeese, nie kto inny. Stracił ją wczoraj. Dziś ją od-* nalazł. I w odpowiedzi na skowyt psa zabrzmiał rozdzierający krzyk dziewczyny, Carvel znalazł ich w parę chwil później. Pies przylgnął ciasno do kolan dziewczyny, a Nepeese płakała, płakała jak małe dziecko, z twarzą ukrytą na karku Bariego. Nie przeszkadza! im, lecz czekał cierpliwie; a podczas tego czekania cisza leśna zdawała się szeptać dzieje spalonej chaty, historię dwu grobów i znaczenie zewu z południa, ' . 154 XXXI SMAK KRWI Tej nocy na polanie gorzało nowe ognisko