Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Gardło miał sparaliżowane, każda próba wciągnięcia oddechu kończyła się bólem w piersi. Na przemian było mu zimno i gorąco, czuł, jak wali mu serce. Stefen widać nie zauważył braku reakcji z jego strony, bo mówił dalej, nie odrywając oczu od Vanyela. - A ponieważ nie jesteś nikim takim - powiedział głosem drżącym z emocji - ponieważ jesteś... wspaniały, i mądry, i tak piękny, że aż serce mnie boli, i, psiakrew, wcale nie stary, to ja...ja nie mogę już tego znieść. - Po jego policzku spłynęła łza, lśniąca srebrzyście w blasku świec, Stefen albo jej nie zauważył, albo nie miało to już dla niego znaczenia. - Tylko przy układaniu rymów wysławianie się przychodzi mi łatwo, Van. Kocham cię i nie jestem heroldem. Nie mogę ci pokazać, co czuję, najwyżej przez dotyk. Chcę być twoim kochankiem. Nie chcę nikogo innego, już nigdy więcej. Gdy Vanyel nie zareagował, do pierwszej dołączyła druga łza, wymykająca się ukradkiem z kącika oka Stefena. Chłopiec przełknął ślinę i przeniósł spojrzenie na swe stopy. Rozluźnił uścisk na ramionach Vanyela, ale nie puścił ich. - Przypuszczam... że wydaję ci się odpychający - powiedział z goryczą. - Wszyscy moi... kochankowie... nie mam ci tego za złe, tak mi się wydaje. Ja... Te słowa wyrwały Vanyela z odrętwienia. Te słowa i dar empatii, który dał mu odczuć aż nadto wyraźnie ból równie silny jak ten w jego własnym sercu. - Nie - wyszeptał. - Nie... Stef, po prostu nie wiedziałem, że twoje uczucie jest aż tak silne. Ręka bolała go już od ściskania oparcia krzesła. Puścił je i naprężył ramiona, a potem uniósłszy prawą dłoń, powoli, delikatnie otarł palcami łzę z twarzy Stefena. - Nigdy bym nie pomyślał - powtórzył, nie siląc się już na skrywanie przed samym sobą własnych uczuć. Stefen uwolnił ramiona Vanyela od uścisku, wziął go za rękę i szybko zajrzał mu w oczy. To, co w nich wyczytał, cokolwiek to było, przywołało na jego usta uśmiech podobny do słońca wyłaniającego się zza chmury; jasność tego uśmiechu poraziła Vanyela. Stef, trzymając wciąż jego dłoń, cofnął się o krok. Potem drugi. Przez ułamek sekundy Vanyel opierał się, wreszcie ruszył za nim, dając się prowadzić jak posłuszne dziecko. Czuł, jak uginają się pod nim kolana, potem, że w pokoju jest za gorąco... nie, za zimno... "Przecież on jest za młody! - krzyczała część jego duszy. Nie wie nawet, co robi, i co to oznacza. Jest starszy od Jisy zaledwie o kilka lat..." Głos sumienia nie przestawał go łajać, tymczasem Stefen zdążył już wygasić świece. A kiedy wsunął mocne, pokryte zgrubieniami dłonie pod koszulę Vanyela i pociągnął go na łóżko... Wtedy Stef uciszył głos sumienia, delikatnie dowodząc ponad wszelką wątpliwość, że w istocie może się pochwalić doświadczeniem, które sobie przypisywał. Jeśli ktoś właśnie został uwiedziony, to z pewnością nie Stefen... Ostatnie obawy Vanyela rozwiały się, gdy młody Stefen pokazał mu rzeczy, o których ten nawet nie śnił. Na dodatek dowiódł, że pełna słodyczy umiejętność obdarowywania i przyjmowania darów, którą właśnie podzielił się ze swym starszym kochankiem, to zaledwie początek... Nad głową niebo - czarne, martwe, bezgwiezdne. Po obu stronach ściany lodu... Odwrócił się do kogoś stojącego u jego boku. - Lendel... Ale to był Stefen: otulony wełnianym pledem i futrem, tak przerażony, że twarz miał lodowatobladą, jak klify wyrastające z obu jego stron. - Musisz sprowadzić pomoc - powiedział do herolda, nie - do barda... - Nie zostawię cię - odparł Stefen stanowczo. - Musisz iść ze mną. Bez ciebie nie odejdę. Potrząsnął głową i odrzucił na boki poły swego płaszcza, aby uwolnić ramiona. - Yfandes nie uniesie dwóch osób - powiedział. - Ale ja mogę ich zatrzymać przez czas potrzebny na sprowadzenie pomocy. - Nie jesteś w stanie... - Jestem - przerwał mu. - Posłuchaj, w tym miejscu może przejść tylko jedna osoba. Dopóki ja tu stoję, nigdy nie uda im się przedostać... Mrugnięcie powiek i... Nagle był sam, wyczerpany, przemarznięty do szpiku kości. Przejście przed nim wypełnione było wojskiem, na czele którego stał jeden jedyny człowiek. Mógłby być bratem bliźniakiem Vanyela, gdyby nie to, że jego oczy i włosy miały najgłębszy odcień czerni - jak odbicie srebrzystych włosów i oczu Vanyela w czarnym zwierciadle. Dla dopełnienia tej parodii, nosił ubranie skrojone identycznie jak Biel heroldów, tyle że w kolorze hebanowej czerni. - Znam cię - usłyszał Vanyel własne słowa. Mężczyzna uśmiechnął się. - Owszem. - Jesteś... jesteś... - Leareth. - W języku Tayledras słowo to oznaczało »ciemność«. - Oryginalny pomysł, nie sądzisz? I Vanyel zrozumiał... Obudził się, drżąc jak liść targany wichurą, pierś falowała mu, gdy, ściskając koc, usiłował złapać oddech. Był zmarznięty, skostniały z zimna, a zarazem zlany potem. "To ten stary sen, ten lodowy, w którym umieram... nie śniłem go od lat..." Obok, częściowo zwisając poza łóżko, leżał Stefen, obojętny na męki Vanyela, nie mogącego złapać tchu. Chociaż świece były wygaszone, Van widział go w blasku księżyca wlewającym się przez okno