Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie płacz! Wyciągnął dłoń,ale nie śmiałdotknąć jej głowy. Przesunął w lociepalcami po jej włosach, wydały mu sięmiękkie, jak włosy dziecka. Nie płacz, serce mi pęknie. Kocham cię! Wszystkodlatego,że cię kocham! Zerwała się i skoczyła na środekdrogi. Tylko niech już pan tegonie powtarza! Bardzo proszę! Niech się pan wypcha swoją miłością! Czy pan wie,co mi pan narobił? Co mi pan zepsuł? Nie znoszę, nienawidzę pana! Podniósł siętakże, ale stał bez ruchu i bez słowa. Nienawidzę! powtórzyła. I nie chcę pana więcej widziećna oczy! Zrzuciła pantofle z nóg i pobiegłaprzed siebie boso, cichymi plaśnięciami stóp uderzająco asfalt, Nie zawołał za nią, nie pobiegł, za plecami pozostała cisza. Szła, biegła, przystawała, przysiadała pod sosnami przydrodze,daremnie wyglądając świateł jakiegoś pojazdu. Samochód, który minął ich pod Kuźnicą,był widocznieostatnim jadącym tej nocy na Półwysep,Coraz gwałtowniejszy wiatr szedł od Wielkiego Morza. Sosny zaczynały grać, jak zbuntowana przeciwko dyrygentowifilharmonia. Ich szum nie dodawał jej odwagi. Wciąż się jejzdawało, żektoś ją goni, że ktoś nadchodzi. Kiedy wpółprzytomna zezmęczenia i strachudobrnęła na miejsce, ziewający kierownik lokalu zamykał drzwi. Przyjrzał się jej nieufnie. Zapomniała pani czegoś? Nie, nic przepraszam. Szarzało już, zbliżały się najdłuższe dni w roku. Z uczuciem przytłaczającejJą klęski skierowała się nadworzec,żeby przeczekać tam do rana. Wpustej poczekalni na ławce pod oknem spał profesor, leciutko, z podświadomądystynkcją oparty o war. szawskiego dyrektora. Pochrapywali cicho, przedziwniezgodnie skojarzonym rytmem. Podeszła i usiadła przynich na ławce, plącząc w myśli tłumaczenia, od którychtrzeba było zacząć rozmowę. Warszawiak otworzyłlewe oko. O, jest nasza śliczna! powiedział. I zasnął, przytuliwszy się tkliwiej do profesora. Zrobiła tosamo, w poczekalni było zimno. Mieli dwiegodziny do pierwszego pociągu. A więc wszystko możnabyło jeszcze uratować. Ogarnął ją łagodny spokój, ale niena długo. Otworzyła oczy, sen nie przychodził. Za oknamirobiłosię coraz jaśniej. Czwarty dzień rejsupo wyjściu z Singapuru. Cała naprzód, kierunek północ,morze spokojne, termometr wskazuje tylko dwadzieścia kilkastopni,ludzie oddychająz ulgą. Jutro rano będziemy w Hongkongu. Wolałbym, żebyśmy weszli do portu wnocy. Miałabyś piękny widok. I w dzień będę miała pięknywidok,kochanie. Wnocy piękniejszy. To nie da się opisać. Zawszemi wszystko opisywałeś. Ale teraz chciałbym, żebyś zobaczyła na własneoczy. Co mówiłem zawsze o wejściu do cieśninyhongkońskiej? Żeto święto dla oczu. Święto dla oczupo długiejżegludze. Wysokaściana świateł, stok cukrowej góry, który iskrzy się w blasku kolorowych reflektorów, sen dziecka w noc wigilijną, gdy oświetlona kolorowo choinka zmienia się w choinkę-gigant. Otóż to wszystko bzdura. Zobaczysz, że tonaprawdęnie da się opisać. Może jednak zdążymy przed świtem,chciałbym bardzo, Skoro ty chcesz, toi ja bardzo bym chciała. Kapitan staje w drzwiachłazienki. W rękuma maszynkę do golenia. To przecież jest właściwie nasza podróż poślubna! Okazuje się, że nigdy nie jest na nią za późno. Jesteś cudowna I Tylko cierpliwa, kochanie, tylko cierpliwa. Nie mogę cię teraz pocałować. Wystarczy, że chcesz. Kapitan wraca do łazienki, a ona leży jeszcze na koii słucha monotonnego dźwięku maszynki dogolenia, którana krótki czas głuszy i zabijawibrację statku, bezustanny iwszędzie docierający odgłos maszyny, rytmogromnego, żelaznego serca. Oto jest tak, jak powinnobyćco dnia albo jakpragnie się, żeby było co dnia, ponieważwłaśnie tak niejest. ponieważbywa tak nieczęsto. Potemusiądą do śniedania i będzie widziała, jak je,czy musmakuje, czyma apetyt. I zapali papierosa, a przedtemjejzapali papierosa, poda ogień, zobaczy z bliska jegodłoń obejmującą zapalniczkę, ten specjalnyukład palców,tę pełną harmonii zwinność, której nabierają palaczepodługichlatach nałogu. To wszystko trzeba obronić przedśmiesznością pomyślała. Pięćdziesięcioletnia kobieta i pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna! Starcy! jak mówią koledzy Doroty, jak mówili już przed kilku laty. Więctrzebawybrać taką formę szczęścia, w którejnie byłobysię śmiesznym. Gdzie jemy śniadanie? wolakapitan, wyłączającmaszynkę. Teraz szumi woda, syczy prysznic. Chybajak dotąd. Tutaj. Nie pójdziemy do jadalni? Aha! To znaczy, żeurocze sam na sam naszej podróżypoślubnej już ci się sprzykrzyło. Pragniesz ludzi. Nie dlatego. Aleoni, rozumiesz, oni są wrażliwi natakie rzeczy. Kapitan znowu stajew progułazienki,wycierająctwarz chińskimmalinowym ręcznikiem w ogromneżółtekwiatyi zielone liście. Musiszto zrozumieć, Rozumiem, kochanie. Już wstaję. Co mam włożyć? To jestpytanie skierowane do mężczyzny. Mężczyznaotwiera szafę, zanurza dłoń w miękkich damskich szmatkach. Nakupileś mi tych głupstw, połowa będzie dla Doroty. O Dorociepomyślimy w innych portach. Singapurbył tylko dla ciebie. Kapitan zdejmuje zwieszaka różową sukienkę z na. turalnego jedwabiu, ozdobioną białym kołnierzem z angielskiego haftu, ostatni nabytek. Rozlega się pukaniedo drzwi igłos stewarda: Podać śniadanie? Śniadanie zjemy w jadalni. Anna wie, że powinna teraz zniknąć w łazience, żemęża krępuje onieśmielenie załogi wyrażające się nieotwieraniem drzwi kapitańskiej kabiny bez specjalnegozaproszenia. Słyszy mimoprysznicu, który zarazotwiera,jak wpuściwszy stewarda do środkapowtarza mu o dwatony wyższym głosem: Śniadanie zjemy w jadalni. Ze wszystkimi. Tak jest, paniekapitanie. Czypierwszy zszedł już z mostku? Tak, panie kapitanie. Jestw jadalni. Chwilamilczenia i potem; A Stasio? Pan asystent prosił, żeby go nie budzić na śniadanie. Boże drogi mruczy kapitan, gdy za stewardem zamykają się drzwi. Z tego chłopaka nic nie będzie. Nic. Złamie się w pierwszym rejsie. Słyszysz woła do żony, Prosił, żeby go nie budzić! Anna wyłącza prysznic. Stasio? A kto? Wjego wiekunie mogłem się doczekać śniadania. A tenśpi. Skoro stał na wachcieod dwunastej do czwartej. Normalna rzecz. Drugi nie stał? A głowę ci daję, żejuż jest przy stole. Mały musi się przyzwyczaić