Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Szedłem krokiem pewnym, jak człowiek tak przyzwyczajony do widoku wartowników z bronią wycelowaną do strzału, że nie zwraca na nich najmniejszej uwagi. Minąłem Aleję Róż, skręciłem w Koszykową i dotarłem do oazy przedwojennego luksusu: do Alei Przyjaciół. Zbudowano tu przed wojną najświetniejsze mieszkania dla bogatych, szczyt ówczesnej nowoczesności, a komorne przekraczało znacznie miesięczną pensję przeciętnego urzędnika. Teraz mieszkał tu cały hitlerowski fuzel pod osłoną żandarmów: oficerowie wszelkiej ich policji, gestapowcy, urzędnicy dystryktu i dygnitarze partyjni Nsdap. Przemknąłem pustą uliczką i wszedłem do jednego z domów. Klatki schodowe były czyste, przestronne i wyłożone boazerią. Zadzwoniłem do drzwi na drugim piętrze, bo elektryczności tu w ogóle nie wyłączano. Natychmiast otworzył mi drzwi mężczyzna w brązowym mundurze. Wśliznąłem się do hallu. - Przepraszam za to odzienie - powiedział po polsku. - Ale właśnie wróciłem z zebrania. Uścisnęliśmy sobie ręce. Wprowadził mnie do pokoju. Na biurku duży Telefunken brzęczał muzyką taneczną. Widok radia ustawionego swobodnie pośrodku pokoju wzbudzał we mnie podświadomy odruch zaskoczenia: nielegalność stała się drugą naturą. Przełączyłem aparat na krótkie fale i szukałem Londynu, Głosu Ameryki czy jakiejkolwiek stacji po tamtej stronie. Wynikły z tego hałaśliwe zgrzyty i piski. - Trochę ciszej - uśmiechnął się mój gospodarz. - Mam sąsiada gestapowca skurwysyna. Sznapsa? Włączyłem z powrotem muzykę taneczną. - Wpadł jeden z pracowników warsztatu - powiedziałem. - Potrzebujemy tygodnia na uruchomienie produkcji w nowym lokalu. Nie przynoś lamp do ciastkarni, dopóki ci nie dam znać. - Mam je w domu - odparł. - Mogą poczekać. Ktoś sypnął? - Głupota - westchnąłem rozpierając się w fotelu. - I to właśnie w moje urodziny! Mój gospodarz rozpromienił się i podał mi kieliszek ze śliwowicą. - Wszystkiego najlepszego! - zawołał ściskając mi rękę. - Za rok o tej porze w wolnej Polsce! Prosit! - Wtedy urządzę zabawę! - westchnąłem wypijając. Bardzo go polubiłem: był serdeczny, ciepły i gotów na wszystko. Jako technika_radiowca polecono mi go przed kilku miesiącami. Ślązak i Volksdeutsch, przybrał niemiecką skórę z konieczności; udało mu się wywinąć od wojska i frontu pod pozorem jakiejś nieokreślonej, groźnej choroby. Skierowano go do Zakładów Philipsa na dyrektorskie stanowisko. Powstawało pytanie: czy tylko niemieckie klęski kazały mu wejść do konspiracyjnej pracy dla zabezpieczenia przyszłości? Oddawał nam ogromne usługi i ani chwili nie mogłem wątpić w jego szczerość. Później jego odwaga i pogarda śmierci kazały przekreślić wszelkie posądzenia o oportunizm. - No to mam dla ciebie prezent - powiedział uroczyście, otworzył szufladę biurka i wyjął pistolet, Walther Ppk 7,fe, zupełnie świeży, nowy i lśniący, marzenie konspiratorów. Łapczywie chwyciłem broń: to był królewski podarek. - Gustlik, ja cię kocham! - zawołałem. - Niemcy oddali Smoleńsk - powiedział. - Ale ciągle czekają na cudowną broń. - Z dna piekieł! - warknąłem. - To będzie broń, która odwróci losy wojny - wyjaśnił. - Spadnie na wrogów jak piorun rzucony przez Wotana. Zburzy Londyn i Moskwę, a nawet sięgnie Nowego Jorku. Rzuci na kolana plutokratów, Żydów i komunistów