Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Bannor przedarł się do Covenanta. Objął go nogami w pasie i wyrwał mu Kamień Mocy. Ściskając kamień jedną ręką drugą zasłonił nos i usta Covenanta. W trwał takiej pozycji przez cały czas tonięcia łodzi. Spadające masy wody ciągnęły ich prosto w dół. Napierały na nich coraz większą siłą. Bannor czuł, że Covenant krzyczy w jego uścisku, ale nadal oddychał. Nagle zostali wessani w boczny tunel. Natychmiast całe ciśnienie uwięzionego powietrza i wody wypchnęło ich do góry. Covenant był bez sił, a płuca Bannora płonęły, gdy woda wypchnęła ich z podziemi. Chlusnęła wysokim łukiem, poniosła obu mężczyzn w szczelinę Rozdartej Skały i miotając nimi ma wszystkie strony, rzuciła ich w świeże powietrze poranku nad Czarną Rzeką i Szubieniczną Głębią. Przez chwilę słońce, otwarte niebo i las wirowały wokół gwardzisty, ale w końcu odzyskał równowagę. Objął ramionami Covenanta i jednym ostrym szarpnięciem przywrócił mu oddech. Niedowiarek gwałtownie chwycił powietrze i zaczął oddychać. Minął jakiś czas, nim wykazał oznaki powrotu świadomości, jednakże jego obrączka nie przestawała pulsować, jakby to ona właśnie utrzymywała go przy życiu. W końcu otworzył oczy i spojrzał na Bannora. Gwardzista wydał mu się jednym z dżinów pilnujących przeklętych, natychmiast zaczął się szamotać. Po chwili jednak całkowicie odzyskał przytomność. Uświadomił sobie, gdzie jest, jak się tu dostał i co zostawił za sobą. Tymczasem Bannor odwiązywał liny, którymi był przywiązany do łodzi. Za plecami gwardzisty Covenant widział ogromną rozpadlinę Rozdartej Skały kurczącą się, w miarę jak łódź mknęła w dół rzeki. Z rozpadliny dobywały się co jakiś czas kłęby czarnego dymu, podkreślane błyskawicami walki strzelającymi z głębi góry. Stłumione wybuchy rysowały litą skałę, siejąc zniszczenie w samym grobowcu wieków. Covenant czuł, że niesie go fala spustoszenia i zniszczenia. Z lękiem spojrzał na swą obrączkę i przerażony stwierdził, że nadal pulsuje niczym krzyk woli. Instynktownie ścisnął ją prawą ręką, skrywając ją. Potem odwrócił się od Bannora i Rozdartej Skały i zwrócił się twarzą w kierunku ruchu łodzi. Przez cały szybko mijający dzień Covenant siedział skulony i nie odzywał się do Bannora; nie pomógł mu w wybieraniu wody z łodzi, nie oglądał się za siebie. Woda wypluta z Rozdartej Skały podniosła poziom Czarnej Rzeki, wypełniając niemal po brzegi jej koryto, i lekka łódź mknęła nieustraszenie pomiędzy spoglądającymi groźnie ścianami lasu. Słońce poranka migotało i tańczyło na ciemnej wodzie przed oczyma Niedowiarka, ale on przypatrywał się temu, nie mrugając powiekami, tak jakby jego oczy straciły odruch ochronny; nic nie mąciło jego nieobecnego spojrzenia. Rozmoczoną żywność, którą zaproponował mu Bannor, zjadł automatycznie, chowając rękę z obrączką pomiędzy uda. Południe i popołudnie minęło mu niepostrzeżenie, a wieczór zastał go nadal skulonego na swym siedzeniu. Potem, gdy zmierzch wokół nich zgęstniał, zaczął uprzytamniać sobie otaczającą ich muzykę. Powietrze Głębi pełne było buczącego, bezgłośnego śpiewu – niesamowitej melodii, która niczym pasja zdawała się płynąć z omdlałych gardeł wszystkich liści. Kontrastowała ostro z odległą, załamującą się burzą Melenkurion Tamy Niebios – pieśnią gwałtu, która z dudnieniem i dygotem wydobywała się z Rozdartej Skały. Covenant powoli uniósł głowę i zaczął się temu przysłuchiwać. W pieśni Głębi słyszał ból. W świetle orcrestu Niedowiarek zobaczył, że Bannor kieruje łódź ku wysokiemu, nie zalesionemu wzgórzu, które majaczyło na tle nocnego nieba w pobliżu południowego brzegu. Wzgórze było spustoszone i pozbawione życia, tak jakby nie było zdolne wykarmić nawet najmniej wymagających roślin. Pomimo to zdawało się, że to ono było źródłem pieśni Głębi. Covenant wpatrywał się we wzgórze obojętnie. Nie miał siły, aby niepokoić się takimi miejscami. Resztkę zdrowych zmysłów koncentrował na odgłosach walki dobiegających z Tamy Niebios i na uścisku, którym skrywał swą obrączkę. Gdy Bannor zabezpieczył łódź i ujął go pod prawe ramię, aby pomóc mu wyjść na brzeg, oparł się na nim i sztywno podążył pod jego przewodnictwem. Gwardzista udał się na nagie wzgórze. Covenant, nie protestując, zaczął się na nie wdrapywać. Pomimo osłabienia wyczuwał stopami jego martwotę. Jednak czuł, że wzgórze żądne było śmierci. Jego atmosfera była gęsta od rzezi wrogów. Wcielona nienawiść Niedowiarka przyprawiała go przy wspinaniu się o ból stawów. Począł się pocić i drżeć, jakby na swych barkach dźwigał ładunek nieludzkich czynów. Wtem, w pobliżu szczytu, Bannor zatrzymał go. Gwardzista uniósł Kamień Mocy i w jego świetle Covenant ujrzał szubienicę, a na niej wiszącego giganta. Pomiędzy Niedowiarkiem a szubienicą, wpatrując się w niego, jakby był sennym koszmarem, stali ludzie – ludzie, których znał. Stał tam wyprostowany Lord Mhoram w zabrudzonej szacie. Ściskał swą laskę w lewej dłoni, a wychudłą twarz miał napiętą od wizji. Za nim znajdował się Lord Callindrill i dwóch gwardzistów. Łagodne oczy Lorda spowijał mroczny wyraz porażki. Byli z nim Quaan i Amorine. Po prawej stronie Mhorama, podtrzymywany prawą ręką Lorda, stał Hile Troy. Dowódca nie miał okularów słonecznych i opaski na czole. Zadzierał głowę i obracał ją, chcąc zlokalizować miejsce, z którego płynęły dźwięki. Covenant zrozumiał, że Troy stracił swój narodzony w Krainie wzrok. Wraz z nimi stał człowiek, którego Niedowiarek nie znał. Był wysokim, białowłosym mężczyzną o jarzących się srebrzyście oczach i mruczał do siebie, jakby koił melodią ziemię. Covenant domyślił się, że to Caerroil Leśny, Pan Puszczy z Szubienicznej Głębi