Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Szkoda, że nie wypada, by władyka sam tam jechał, to jego godności nie przystoi. – Sam nie pojadę, ale dodam ci do towarzystwa swoje oko. Wejdź, córko! – zawołał przewielebny, odwracając się ku drzwiczkom, które prowadziły do wewnętrznych pokoi. Do gabinetu, gdzie biskup rozmawiał z podprokuratorem, weszła chudziutka mniszka w czarnym apostolniku i również czarnej kamiławce, kłaniając się bez słowa. Berdyczowski, który znał już Pelagię i wiedział, że cieszy się ona szczególnym zaufaniem Mitrofaniusza, wstał i odpowiedział jej równie pełnym szacunku ukłonem. – Weź ze sobą siostrę Pelagię – nakazał archijerej. – Jest spostrzegawcza, umysł ma bystry i bardzo może ci się przydać. – Ale tam na pewno jest już policja i sam Lagrange. – Podprokurator rozłożył ręce. – Jak ja wyjaśnię, że przychodzę w takim dziwnym towarzystwie? – Powiesz, że po kazaniu władyka przyjdzie poświęcić ten dom zbrukany złem, a najpierw przysyła zakonnicę, która ma wszystko tak przygotować, by wyglądało przyzwoicie i nie obrażało oczu przewielebnego. A co do Lagrange’a, to rozumiem, że on, szelma, teraz u ciebie jak na sznurku chodzi? – I zerknąwszy na Pelagię, dodał: – Powiedz mu, że czernica jest cicha, pokorna, uboga duchem i w śledztwie nie przeszkodzi. Kiedy jechali kolaską po Szlacheckiej, milczeli oboje, bo Pelagię taki mądry i wielce uczony towarzysz podróży nieco onieśmielał, Matwiej Bencjonowicz zaś nie był przyzwyczajony obcować z duchownymi osobami (Mitrofaniusz tu się nie liczy, to było co innego), a już zupełnie nie wiedział, jak prowadzić rozmowę z mniszką. Wreszcie, znalazłszy sposobny temat, otworzył usta i powiedział: – Mateczko... Ale zacukał się, bo przyszło mu do głowy, że kobiecie całkiem niestarej, choćby nawet mniszce, raczej nie będzie przyjemnie, że w taki sposób zwraca się do niej łysawy i nieco już otyły mężczyzna dobrze po trzydziestce. Zresztą Pelagia zawsze wprawiała go w zakłopotanie, chociaż dotąd nie tak często miał okazję z nią rozmawiać. Z punktu widzenia pana Matwieja zakonnica odznaczała się bardzo niewygodną cechą, tą mianowicie, że raz wyglądała na dojrzałą i doświadczoną kobietę, a innym razem, jak choćby w tej chwili, po prostu na dziewczynkę. – To znaczy... siostro – poprawił się. – Przecież siostra jest siostrą – a to już wyszło zupełnie głupio – Poliny Andriejewny Lisicynej? Zakonnica jakoś niejasno kiwnęła głową i Berdyczowski przestraszył się, czy nie naruszył nieznanego mu przepisu etykiety, w myśl którego z mniszkami nie należy rozmawiać o ich żyjących w świecie krewnych. – Tak tylko spytałem... To bardzo mądra i sympatyczna osoba, i do siostry troszkę podobna. – Spojrzał ostrożnie na swoją towarzyszkę, kołyszącą się obok na skórzanym siedzeniu kolaski, i dodał: – Tylko troszeczkę. Nie wiadomo, do czego doprowadziłaby ta niezupełnie zręczna rozmowa, gdyby powóz nie wjechał na plac Świątynny, główny plac naszego miasta, przy którym znajduje się i sobór katedralny, i dom gubernatora, i główne instytucje, i konsystorz, i Hotel Wielkoksiążęcy, w którym sto lat temu rzeczywiście zatrzymał się wielki książę Konstanty Pawłowicz podczas swej podróży inspekcyjnej po wschodnich guberniach cesarstwa. Tam właśnie, przy żeliwnym ogrodzeniu tej najlepszej zawołżskiej hotelerie, tłoczyli się ludzie, szumieli, pchali się, i widać było nawet policyjne czapki. Działo się tam coś jawnie skandalicznego, i to w bezpośrednim sąsiedztwie przybytków władzy duchownej i świeckiej, na co Matwiej Bencjonowicz, jako osoba urzędowa, nie mógł nie zwrócić uwagi. Prawdę mówiąc, podprokurator w ogóle miał słabość do sytuacji, które pozwalały mu zaprezentować możliwości, jakie daje władza. – Proszę zaczekać, siostrzyczko – powiedział z godnością do Pelagii, stangretowi kazał się zatrzymać i poszedł rozejrzeć się w sytuacji. Solidnego urzędnika przepuszczono bez przeszkód w samo centrum zbiegowiska. Okazało się, że wszyscy gapią się na człowieka Wschodu, Bubiencowowskiego abreka. Czerkies był pijany w trupa i samotnie wykonywał jakiś szaleńczy taniec, głównie w milczeniu, ale od czasu do czasu pokrzykiwał coś gardłowo. Dreptał w miejscu, drobiąc wielkimi stopami w obszarpanych miękkich butach, niekiedy nadzwyczaj zręcznie zaczynał tańczyć na palcach i potwornej wielkości kindżałem opisywał nad wygoloną głową świetliste koła. Od razu było widać, że pląsa w ten sposób już od dawna i ma zamiar oddawać się temu zajęciu jeszcze długo. – A to co znowu? – spytał surowo Berdyczowski rewirowego. – Sam pan przecież widzi, wasza wielmożność. Niedługo godzina będzie, jak tak szaleje bez chwili przerwy. A przedtem w traktierni „Zwierciadlanej” lustra tłukł i posługaczy pokopał, wcześniej był w szynku „Samson”, gdzie też rozrabiał, bo i tam przyszedł już mocno pijany. – Czemu go nie powstrzymaliście? – Próbowaliśmy, wasza wielmożność. Ale on stójkowemu Karasiukowi mordę rozkwasił, a mnie mało swoim tasakiem nie zarąbał. – Zastrzelić go trzeba – powiedział ze złością policjant, który zakrywał twarz zakrwawioną chustką, zapewne ówże Karasiuk. – Nic innego nie pozostaje, dopóki kogoś nie okaleczył. – Ja ci zastrzelę! – syknął na niego rewirowy. – Przecież to samego Włodzimierza Lwowicza Bubiencowa człowiek. – A pan co się gapi? – odwrócił się Berdyczowski do Tichona Jeriemiejewicza Zbawienego, który też tu sterczał w pierwszych szeregach tłumu. – Proszę zabrać stąd waszego dzikusa. – Toć ja za nim już od nocy chodzę – powiedział żałośnie Zbawieny. – Nie pij, mówię, nie pij. Ale czy to on posłucha? Nie powinien on wódeczki pić, całkiem nie powinien, Nierosyjski to człowiek, co on może? Albo w ogóle do ust nie bierze, albo pół wiadra wychla i całkiem się zbiesi. Spoił go jakiś zły człowiek. Teraz, póki nie padnie, tańczyć będzie