Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Na to ja, że zaprowadziłem kiedyś Eunice do południowo-zachodnich ławic, gdzie foki wylegują się w słońcu i nagrzewają swoje tłuste brzuchy, ale Eunice przywlokła się za mną do domu; potem wywiozłem ją w morze cztery mile od brzegu, wrzuciłem do wody i co sił powiosłowałem z powrotem; jakież było moje zdumienie, gdy foka tarzała się już w piasku, strosząc wąsy i plącząc mi się pod nogami. Pomogłem Mary wstać. Zapewne nogi jej zdrętwiały od długiego siedzenia, bo potknęła się i przywarła do mnie ślicznymi, miękkimi ramionami. Po raz wtóry spojrzała mi w twarz, jakby czegoś się doszukując, uśmiechnęła się i znowu w piersi mojej zafalowało i załopotało, niby ogon przerażonej Eunice. We czworo ruszyliśmy skrajem morza ku rzece: ona, Eunice, Łowca i ja. Był odpływ. Przybrzeżne głazy sterczały wysoko nad poziomem wód, do połowy obrośnięte frędzlastą gęstwą trawy morskiej. Widok tych głazów przypomniał nam, że od śniadania minęło już dobrych parę godzin i że po drugie śniadanie wystarczy wyciągnąć rękę. Zapuściliśmy dłonie w gąszcz morskiej trawy. Raz po raz trafialiśmy palcami na twardą skorupę lub ostre kleszcze. Wówczas wyciągaliśmy z wody wywijającego ogonem, zgrzytającego kleszczami homara. Złowiwszy sześć małych sztuk, ruszyliśmy ku wydmom, które wznoszą się przy ujściu rzeki, niby mały łańcuch górski, stłoczone, sięgające dziewięciu i dziesięciu stóp wysokości. Między nimi są dolinki. W ciepłym zagłębieniu jednej z dolinek rozpaliliśmy na płaskich kamieniach ognisko. Odpędziliśmy Eunice na piaszczystą przełęcz, prowadzącą do sąsiedniej dolinki, i postawiliśmy nad nią Łowcę, po czym myśliwskim nożem przekroiliśmy homary wzdłuż i położyliśmy je na rozżarzonych kamieniach, aż przypieczone mięso zbielało i nabrało mlecznej konsystencji. Jedząc, mieliśmy poczucie domowej przytulności, ciepła i bezpieczeństwa, poczucie, które, nie wiadomo czemu, wzrosło jeszcze, gdy Eunice poczęła schodzić ze swojej górskiej twierdzy, spodziewając się, że coś dostanie, ale poślizgnęła się, spadła na rozpalone kamienie i z wrzaskiem pomknęła przez wydmy, aby ochłodzić się w wodzie. Nie wiem do dziś dnia, jak to się stało, że zaczęliśmy mówić o małżeństwie. Mary, o ile pamiętam, opowiedziała mi, że jej matka chorowała na płuca i umarła, że ojciec sprowadził do domu Indiankę, że Indianka gotuje i sprząta, ale Mary jej nienawidzi i chciałaby czym prędzej wyjść za mąż. Możliwe, że zaczęło się od tego. W pewnym momencie zapytała mnie, kiedy myślę się ożenić. Aż do tej chwili czułem się z nią swobodnie, ale teraz nagle zaniemówiłem. Nie odważyłem się nawet spojrzeć na nią, bałem się jej oczu. Stałem, nerwowo przełykając ślinę, odchrząknąłem, podrapałem się po głowie i znowu odchrząknąłem. Wreszcie głosem, który zapewne wiązł mi w gardle, powiedziałem, że nie wiem, ale chyba ożenię się, kiedy będę miał osiemnaście lat, jak wszyscy. Wówczas ona oświadczyła, że jej narzeczony musi być wysoki i silny, musi znać indiańskie sposoby walki, golić twarz, mieć szerokie ramiona i wąskie biodra; że chciałaby mieć tylko dwoje dzieci, jeździć do Portsmouth i Bostonu, ubierać się w różowe brokaty i kosztowne koronki; i jeżeli znajdzie takiego, który ucieleśni w sobie te wszystkie zalety i zapewni jej te wszystkie rozkosze, gotowa jest wyjść za mąż przy pierwszej okazji. Zachowałem milczenie. Nic lepszego nie można zrobić w takich (i często w innych) okolicznościach. Po minucie zauważyłem, że Mary klęczy obok mnie i patrzy mi w oczy. To, co powiedziała, w niewielu zawierało się słowach, ale na długo utkwiło mi w pamięci. — Stefku — powiedziała rozsiewając zapach miodunki, zapach, który tak mi był zawsze miły; spostrzegłem, że źdźbła miodunki wplotła sobie we włosy. — Stefku, chcę ciebie pocałować. Może zawinił tu mój wiek, a może dziedzictwo po prapradziadku Ryszardzie, może też zwyczajna głupota. W każdym razie powiedziałem coś, z czego później, gdy bezsennie leżałem w łóżku, bynajmniej nie byłem dumny. Bóg mi świadkiem, że chciałem, aby mnie pocałowała. Ale powiedziałem coś innego i zdaje się, że powiedziałem głosem drewnianym, chociaż nie ręczę za to: — Nikt nas nie widzi. A mnie wszystko jedno. Zamknąłem oczy. Czułem bliskość jej twarzy, dotknięcie jej rąk na ramionach. Czekałem na pocałunek. Ale po chwili usłyszałem cieniutki, dźwięczny głosik: — Stefku, otwórz oczy. Podniosłem powieki i ujrzałem jej niebieskie oczy, otoczone długimi, ciemnymi rzęsami, ciężkie złociste warkocze, jasną skórę twarzy ocienioną pod oczami leciuteńkim nalotem piegów, czerwone usta