Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Aż światło zimowego poranku zaczęło się skradać powoli po łukach sali i stroić ją w fantastyczne cienie. Don Pedro powstał ociężale i zbliżył się do porucznika. – Kawalerze, pora!... Stadnicki podniósł się szybko, poprawił odzież i poszedł za don Pedrem. Na stole, pod balustradą podwórza czekał Duszek, otoczony strażami. Na widok Stadnickiego twarz trębacza rozjaśniła się. Don Pedro dał znak straży. Zawiązano oczy porucznikowi i Duszkowi, dwóch żołnierzy ujęło ich pod ręce – pochód ruszył. Stadnickiemu nie podobało się takie rubaszne obejście, odezwał się bez ogródki: – Hej! Mości panie!... Konie mieliśmy! Żołnierz prowadzący porucznika przyśpieszył kroku. – Do czarta – nie rwij!... Gdzie są konie? I tym razem nikt nie odpowiedział Stadnickiemu. Porucznik zirytowany odezwał się po polsku: – Psiamać... bodaj ich... Wloką nas po wybojach!... Gdzież nam szkapy uprowadzili?... – Koni nie ma, panie poruczniku! – rzekł cicho Duszek. – Jak to nie ma? – Zabrali je do rzeźnika jeszcze wczoraj! – Hej, milczeć tam! – zgromił surowo oficer, dowodzący strażą. Stadnicki zaciął zęby i szedł, sam zdwajając kroku, byle co prędzej dotrzeć do bramy. Po półgodzinnym kluczeniu między uliczkami i stosami gruzów, pochód zatrzymał się. Parlamentarzom zdjęto opaski z oczu. Stadnicki ujrzał przed sobą wpół otwartą bramę. Don Pedro wysunął się na czoło żołnierzy. – Kawalerze, jesteś wolny! Znaną ci jest odpowiedź, którą masz zanieść marszałkowi!... Stadnicki bąknął coś pod nosem i, skłoniwszy się niedbale, zawrócił szybko ku bramie. – Kawalerze, kawalerze! – mówił jeszcze don Pedro. – Przykro nam, że musisz na piechotę wracać, lecz konia masz w sobie... boś wczoraj miał tak świetny apetyt, żeś go połowę zjadł!... Stadnicki chwycił za pałasz, lecz się pohamował i zakrzyknął na Duszka: – Trzymaj krok, smyku!... Byle dalej od tych diabłów!.... Psem będę, jeżeli tu nie powrócę!... Marszałek Lannes czekał niecierpliwie na powrót Stadnickiego. Gdy ten ostatni ukazał się na linii placówek, dano znać natychmiast marszałkowi. Porucznik zdał szczegółową sprawę ze swego poselstwa. Ledwie skończył, marszałek jak ryś raniony rzucił się do trzymanego w podwórzu konia. 252 – Dosyć tego! – zawołał groźnie. – Saragossa musi być naszą! Ordynansi rozbiegli się w pełnym galopie rozwożąc rozkazy, z których każdy był wyrokiem śmierci na harde mury stolicy Aragonu. Pięćdziesiąt dział zatoczonych na nowousypanych bateriach rozpoczęło ponurą pracę. Kula ścigała kulę, granat biegł za granatem. Ryk miarowy nie ustawał na chwilę. Kanonierzy zmieniali się co godzinę. Rozpalony spiż studzono mokrymi płachtami. Równocześnie pod osłoną nasypów zawrzała zażarta, krecia robota... Oddział generała Lacoste’a rył chodniki podziemne i zanurzał się coraz dalej, coraz głębiej. W łonie ziemi głuche uderzenia oskardów wtórowały miarowym salwom. Rozstawiona piechota na rękach wynosiła wory gliny. Lannes co chwila przyjeżdżał nad przekopy i zarzucał Lacoste’a pytaniami. Miny były na ukończeniu. Miny straszne, mające wyrwać z korzeniami oporne mury klasztoru Santa Engracia i San Francisco, zamku Aljaferia i domów zasłaniających wejście na Coso. Stadnicki po zdaniu raportu marszałkowi powrócił do obozu zachmurzony, ledwie odpowiadający na serdeczne pozdrowienia kolegów. Pułkownik Kąsinowski wezwał go do siebie. Stadnicki po raz wtóry musiał ab ovo141 zdawać relację, a gdy skończył tym, że go koniną poczęstowali, i to z własnego konia, poza plecami pułkownika rozległ się serdeczny wybuch śmiechu. Grosmajor Michałowski za brzuch się trzymał a dygotał. – Dobrze tego!... Wybornie!... Zjadłeś go waćpan... a bodaj cię... Będzie z waści piechota nie lada!... Koń był przedni... W nogi wejdzie chód, w wątrobę temperament!... Wytrwałość, rozpęd, sprężystość... choroba!... Hm... tego!... Gdyby ci wszystka kawaleria... ba! Uważasz, mości Stadnicki, siła, dopiero wojsko tego, choroba!... Pułkowniku, co? – Cha, cha! Toś waść wyprowadził!... No, kontent jestem z waćpana, poruczniku!... – Święte słowa! – pochwycił Michałowski. – Bo wrócił cały tego, nietknięty... – Narobiłeś nam niepokoju, bo gdyś tak długo nie wracał, mieli cię już za przepadłego. Osobliwie major nie miał spokoju a zamęczał mnie wymówkami, że zezwoliłem!... Wracaj, mości Stadnicki, do obozu i zapomnij o przeszłym!... Pan Józef mruknął coś pod nosem, skłonił się i wyszedł. W obozie nowe go czekały pytania. Stadnicki zbywał wszystkich krótkimi, urywanymi odpowiedziami, nawet przed Masłowskim nie wspominając słówkiem, że widział Floriana. Zawziętość a opryskliwość Stadnickiego aż uraziła oficerów, a czupurny Bzura nie mógł się wstrzymać i palnął prosto z mostu: – Józiu! Królu mój!... Idź do infirmerii, medykom się pokłoń, niech ci driakwi użyczą... aby ci kwas wyszedł! To nie ma żartów! Patrz! Gęba ci się wykrzywiła – mruczysz jak niedźwiedź, zębami dzwonisz. Jeszcze odrobina, a żółć cię zemdli i szpetną ci uczyni dystrakcję!!... – Bacz lepiej na siebie, aby ci kto języka nie przyciął!... – No, widzisz, królu, nie mówiłem? Łeb oliwą opatrzyć, żeby ci rozum choć od skóry kruszynkę nasiąkł, a potem do cyrulika, niech ci narzędzie przystawi! Chwila jedna, a i konina wierzgać przestanie!... Stadnicki rzucił się ku Bzurze, lecz Jaworski z Masłowskim zatrzymali go. Zaniosło się na nie lada awanturę. Stadnicki rwał się ku Bzurze, temu ostatniemu oczy rozgorzały. Lecz wtem na linii obozu dały się słyszeć przyśpieszone dźwięki pobudki. Adiutant służbowy jak piorun wpadł pomiędzy poruczników. – Panowie, na miejsca! Pułk staje pod broń! Porucznik Stadnicki zwolniony dla wypocznienia!..