Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pan Ryszard zaczepił go przy bramie z pytaniem, czy by nie dał rady podrzucić go na Siekierki z całym tym majdanem, który zakupił. - Teraz niestety odpada - powiedział Andrzej. - Jadę w całkiem innym kierunku. - Na Żerań? - Nie na Żerań. Ale też w ważnej sprawie. Znów zaczął sypać śnieg i kiedy Andrzej mijał plac Zamkowy, wycieraczki z coraz większym trudem zgarniały z szyby samochodu białą, marznącą mazię. Mówiąc Popiołkowi o ważnej sprawie, którą miał załatwić, w niczym nie przesadził. Jechał napięty, skupiony, jakby czekał go egzamin, od którego zaliczenia miały zależeć dalsze jego losy. Już wczoraj, w separatce STOCER-a, postanowił rozwiązać tę sprawę. Zrozumiał, że był jak narkoman, który nie ma w sobie dość siły, aby oprzeć się pokusie sięgnięcia po nową dawkę. Dziś wiedział, że każda następna może okazać się śmiertelną. I nie siebie samego miał na myśli, ale chłopców, dom, rodzinę. Wspinając się stromymi schodkami domu na Rybakach, czuł w zaciśniętej garści chłód metalu małego yalowskiego kluczyka. Nierówne, ostre ząbki wpijały mu się w poduszkę dłoni. Nacisnął dzwonek sąsiednich drzwi. Usłyszał powolne człapanie pantofli, chrypiący z głośnika zespół "No to co", pogodnie śpiewający o śwarnych dziewuchach ze Śląska, i starszy, zadbany pan w pikowanej bonżurce wyszedł mu naprzeciw. - Czy byłby pan taki grzeczny - powiedział Andrzej - i oddał to pani Gosi? - rozwarł dłoń, w której spoczywał srebrzysty mały kluczyk. - I coś jeszcze? - spytał sędziwy sąsiad Gosi. - Nic. Tylko ten kluczyk yale. - To nie yale - mruknął starszy pan - to "Łucznik". Coś powtórzyć? - Nie. Ona już wszystko będzie wiedziała. Dokładnie w tym samym czasie Ewa wyjmowała z siatki zakupy, które przyniosła jej teściowa ze sklepiku. Były tam też paczki dla Popiołków, a wśród nich królowała ogromna główka kapusty opatulona gazetą; jej przeznaczeniem było stać się listkami do gołąbków, za którymi przepadał pan Ryszard. - Zaraz namoczę - mówiła Talarowa - będzie w sam raz na obiad, jak wróci. - A dokąd pojechał? - spytała Ewa zajęta sprawdzaniem wydatków. - Na działkę. Znalazł "Żuka", żeby pozawozić te swoje narzędzia. - Czy to warto tak teraz, na zimę? - Poczekają. Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Ewa bez pośpiechu szła z kuchni do jadalnego. Zanim podniosła słuchawkę, odruchowo poprawiła włosy. W następnej sekundzie Talarowa usłyszała jej przeraźliwy krzyk i wylękniona wyjrzała z kuchni. Synowa stała przy kredensie jak martwa. Wydawało się, że za chwilę upadnie. Jej blada od wczoraj twarz była teraz koloru śniegu, który wciąż sypał za oknem. Nie wypuszczając słuchawki z dłoni powtarzała w kółko coraz słabszym głosem: - Nie? Nie? Nie... To niemożliwe... Talarowa podeszła z lękiem bliżej. - Andrzejowi coś się stało, tak? - Nie - Ewa patrzyła na teściową niewidzącymi z przerażenia oczami. - Zaraz tam będę - dodała do słuchawki. Rozsupłała pasek szlafroka. Przez moment stała jak odrętwiała, potem sięgnęła po spódnicę przewieszoną przez poręcz krzesła. - Ewuni jeszcze nie można nigdzie wychodzić - ostrzegła Talarowa. - Teraz to już nie ma znaczenia... - popatrzyła na matkę takim wzrokiem, jakby oglądała ją w trumnie. Nie upłynęło pięć minut, kiedy byle jak ubrana wsiadała do czekającej już na nią przed bramą taksówki Lermaszewskiego. Henio, który przed chwilą dzwonił do Ewy, zdążył już powiadomić i ojca. - Jeśli to prawda - powiedział stary zapuszczając silnik - to jedno pani powiem: nie ma Boga. Ostro ruszył spod kamienicy. Osuch czekał już na nich przy furtce. Od jednego spojrzenia można się było domyślić, co zaszło tu przed godziną. Pod oknami walały się pokruszone ułamki szkła wymieszane z drzazgami roztrzaskanej ramy, która wyleciała z futryny. Deszczułki zielonej altanki zwisały z belek, a cała drewniana budowla wyglądała, jakby przejechał przez nią zgniatacz. Betonowy krąg cembrowiny, rozpołowiony na dwie części, rozpruł siatkę ogrodzenia i tkwił wciśnięty w pajęczynę drutów. Osuch patrzył zgnębiony i automatycznie, jakby już nieraz powtarzał ten gest i słowa, wskazał na wielki lej pośrodku podwórka. - Tam... - powiedział - tam gdzie miały być pomidory... Szli zgrzytając butami po pokruszonym szkle. - Ale jak to się stało? - Ewa zapatrzona w ogromny dół szła lunatycznym krokiem w jego kierunku. - Na miłość boską, jak to się stało?! Osuch prowadził ich aż nad sam brzeg leja. Po drodze minęli odarty z liści orzech, z którego gałęzi zwisała bura kurtka i kieszonkowy zegarek na dewizce. - Tyle po nim zostało - powiedział Osuch. Lermaszewski na chwilę się zawachał. - A innych niewypałów już nie ma? - spytał. Osuch uspokajająco machnął ręką. Zatrzymał się nad brzegiem dołu ze świeżo rozrytą ziemią przemieszaną z brudnym śniegiem. - Mówiłem mu: na studnię będziesz miał czas na wiosnę. Ale zna pani Rysia. Za ten nowy szpadel i kopie. Dużo się nie nakopał... No fakt, w powstanie Niemcy tu trzymali armatę. - A pan? - spytała Ewa. - Jak to jest, że pan żyje? - Bo jak mu zachrobotało pod szpadlem, mówię: czekaj, skoczę po kilof. I poszłem. A ten widać dalej grzebał... Jak hukło... - samym już tylko szerokim gestem ramienia dokończył opis wybuchu. - Jak hukło, to koniec świata. - Warszawska śmierć... - powiedział Lermaszewski. - Doktor nie miał tu nic do roboty. Pogotowie jak przyjechało, tak odjechało. Nie dałem rady go zbierać - rozgniótł paluchem łzę. - Sami go pozbierali. Ewa zakryła oczy dłonią, jakby teraz dopiero dotarło do niej to, co się tu wydarzyło. Boże, Boże - zaniosła się płaczem. - Jak jej to teraz wszystko powiedzieć...? "Śp. Ryszard Popiołek". Trochę krzywo przylepiona klepsydra od dwóch dni wisiała na bramie kamienicy przy Złotej. Ludzie wychodzili i wchodzili do bramy, zatrzymywali się przy czarno obwiedzionej kartce papieru i po raz dziesiąty - czytali, jakby wciąż nie wierząc wydrukowanym na niej słowom. Żałoba okryła nie tylko dom pod dwudziestym piątym, ale pół Złotej, bo pan Ryszard był postacią szeroko tu znaną i do dnia pogrzebu nikt nie chciał wprost dać wiary, że go już nie ma. Gdyby Złotej ubył z minuty na minutę cały jeden dom, mniejsze by to uczyniło wrażenie na sąsiadach niż śmierć pana Popiołka. Starzy ludzie aż spod Żelaznej przychodzili tu sprawdzić, czy wiadomość jest aby na pewno prawdziwa, a kiedy klepsydra przekonywała ich o tym, długo jeszcze stali pod bramą ze smętnie zwieszonymi głowami. I może jeden tylko stary Lermaszewski wiedział naprawdę, o czym rozmyślali