Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Jaki miałaś lot z Bagdadu? - spytał. - Niebiański. Czułam się, jakbym uciekła z piekła. Czy to ty zaaranżo- wałeś moją ucieczkę? Zastanawiałam się nad tym. Miałam nadzieję, że to ty, ale na lotnisku pełno było tych okropnych Saudyjczyków, więc nie miałam pewności. - Tak.-Hoffman spojrzał na nią.-To ja. - Drogo cię to kosztowało? - Tak. Drogo. - Jak zdołałeś tego dokonać? - Mam przyjaciela Saudyjczyka, który zna w Bagdadzie parę osób. Nie na- leży on do najwspanialszych ludzi, ale żeby wydostać kogoś z piekła, trzeba per- traktować z samym diabłem. - Skąd wiedziałeś, że jestem w Bagdadzie? - Ktoś mi powiedział. Nieważne kto. Wyjaśnię ci wszystko innym razem. - Jego słowa zawisły w powietrzu. O pewnych sprawach jeszcze nie potrafił mówić. 217 Wyciągnął ku niej rękę. Byli jak dzieci, które zdążają ku sobie w ciemnościach, po omacku. - Jak się czułaś, kiedy przyszli ci na ratunek? Zamknęła oczy. Chciałaby powiedzieć, że czuła się wspaniale, że klaskała i śpiewała z radości, ale przecież nie mogła kłamać. Nie jemu. - Na początku nie czułam nic. Straciłam nadzieję. Myślę, że właśnie to mnie uratowało. Przestałam się bać. Wiedziałam, że umrę i byłam na to gotowa. A po- tem było już po wszystkim, - Co się stało tam, w więzieniu? - Sam musiał o to zapytać, choć wiedział, że może nie usłyszeć odpowiedzi. - Byli tam inni ludzie? - Tak - odparła Lina, Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Jej oczy, które, odkąd powróciła do krainy żywych, pozostawały suche, nagle wypełniły się łza- mi. Sam wyciągnął ku niej rękę przez morze bólu, którego ona doświadczyła, a który jemu pozostał obcy. Objął ją i przytulił. - Och, Sam. To było straszne. Nawet nie potrafię wyrazić, jak potworne. Czuję wstyd, że jestem tutaj, że żyję. Nie mogę tego znieść. - Rozpłakała się i długo szlochała. Hoffman zamówił kolację. Oboje byli wyczerpani płaczem i czuli przygnę- bienie. Musieli zacząć się śmiać, coś zjeść, na nowo odkryć przyjemności życia. Kelner przywiózł do ich pokoju pokaźny wózek. Na samej górze, w wiaderku lodu chłodziła się butelka burgunda, a poniżej grzały się dwie porcje soli z Dover. Hoffman nie zaproponował żadnego toastu. Po prostu podniósł kieliszek. Lina pocałowała go. Przedtem zawsze wyobrażała sobie Sama jako twardego mężczy- znę o wyraźnie określonych zasadach. Z zadowoleniem odkryła, że miał też ła- godniejszą, smutniejszą twarz. Podczas kolacji Lina opowiedziała wydarzenia ostatniego tygodnia. Opisa- ła ucieczkę do domu Helen w Blackheath; nagłą wyprawę do Genewy; wieczór z pijanym Fredem Behrem i podstępną rozmowę telefoniczną z biednym panem Marchandem z Organizacji Banków Szwajcarskich. Opowiedziała, jak następ- nego dnia sprawdziła pliki OBS i ze zdumieniem stwierdziła, że pieniądze władcy znikły. Przedstawiła swoją wizytę u prywatnego bankiera Maurice'a Merciera. Hoffman słuchał jej z podziwem, w zdumieniu kręcąc głową, gdy opisywała mu każdy kolejny poziom jej podstępnego planu, dzięki któremu zamierzała spene- trować sieć finansów władcy. - Postanowiłam wrócić do banku Credit Mercier - stwierdziła Lina. - Umó- wiłam się na jutro rano, na dziewiątą. Zadzwoniłam tam dzisiaj i zapytałam o moż- liwość spotkania. - Dlaczego? Co chcesz przez to osiągnąć? - Mercier twierdzi, że porozumiał się z pośrednikiem, który w imieniu wład- cy zarządzał jego kontem. Chcą się ze mną zobaczyć. Hoffman patrzył na nią przez moment, po czym pokręcił głową. 218 - Nie poddajesz się. Wciąż jeszcze zamierzasz dopaść Hammouda. - Tak. Obiecałam to sobie w Bagdadzie. Chcę, żebyś poszedł tam razem ze mną, Sam. Mogą znowu na mnie czekać. Jesteś mi potrzebny. Sam przytaknął, ale nie dlatego, że ją rozumiał. Wiedział, że nie ma wyboru. - Dobrze - zgodził się - zostanę twoim moukhabarat. - Nie - powiedziała szybko. - Nikim takim. - To słowo wywołało przykre wspomnienia z Qasr al-Nihayya. - Pójdziesz tam jako mój prawnik. - Przepraszam. - Hoffman zrozumiał, że musi uważać na to, co mówi. War- stwa ziemi nad mogiłami wciąż jeszcze była bardzo cienka. Sprzątnął ze stołu talerze i dolał wina Linie i sobie. - Chyba wezmę teraz kąpiel - stwierdziła dziewczyna. - Do zobaczenia za jakiś czas. Sam oparł stopy o stół i przyglądał się migoczącym światłom Genewy. Zużył pół paczki papierosów, przypalając każdego, pociągając dwa razy i gasząc tylko po to, aby za kilka minut zapalić następnego. Chciał dokończyć butelkę wina, ale kiedy usłyszał, że Lina skończyła kąpiel i weszła do sypialni, zrezygnował z tego zamiaru. Jeszcze nie wiedział, czego od niego oczekuje ani czego on chce od niej. Zamierzał się tego dowiedzieć. Lina śpiewała sobie po cichu jakąś iracką piosen- kę, której nauczyła się jeszcze jako dziecko. Zapukał do drzwi. - Mogę? - spytał. - Tak. Mam dla ciebie niespodziankę. Hoffman wszedł do sypialni. Siedziała na łóżku ubrana w za duży aksa- mitny płaszcz kąpielowy. Na głowie zawiązała turban z ręcznika. Kiedy usiadł obok niej na łóżku, rozwinęła ręcznik. Jej włosy odzyskały dawny kolor głę- bokiej czerni. Z lśniącą, gładką fryzurą wyglądała jak jeden ze starożytnych posągów Nefretete: usta, nos, oczy - wszystko w niej wydawało się śmiałe i królewskie. - Jesteś taka piękna - powiedział Hoffman. - Taka piękna. - Otoczył ją ra- mieniem. Nie cofnęła się, ale nie odwzajemniła jego uścisku. - Przytul mnie - poprosiła. Sam zaczął delikatnie gładzić jej plecy. Przysunęła się do niego. Aksamitny szlafrok zsunął się z jej ramion; teraz Sam dotykał skóry, a nie materiału. Głaskał ją przesuwając dłoń w dół. Nagle zatrzymał się. - Boże, co to takiego? - Poczuł spuchniętą, czerwoną pręgę biegnącą przez całe plecy Liny, w miejscu, gdzie została uderzona kablem. - To Bagdad. Długo leżała w objęciach Sama, nieruchomo, z głową opartą o jego ramię, potem spojrzała na niego. - Brzydzisz się tym? - Nie. To tylko potrzebuje czułości. - Mógłbyś się ze mną kochać po tym, co oni mi zrobili? - Tak. A ty mogłabyś ze mną? 219 - Nie wiem. Chyba tak