Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Zamówiłem jakieś koreańskie danie i oczekując na nie przeglądałem przewodnik. Najbardziej zainteresował mnie Central Park. Wytypowaliśmy go z panem Tomaszem na miejsce naszych spotkań. Pełna konspiracja. Ale co ja właściwie robiłem w Nowym Jorku? Wszak tylko szef został zaproszony przez amerykańską Polonię. Kilka dni temu zadzwoniła do naszego ministerstwa kobieta zainteresowana losami kolekcji hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Czy był to jedynie zbieg okoliczności? Kilka miesięcy temu nieznani mężczyźni próbowali sprzedać dwa obrazy, prawdopodobnie pochodzące z tej kolekcji, a trzy tygodnie temu znowu dali o sobie znać próbą sprzedaży w antykwariacie na Broadwayu autoportretu znanego polskiego malarza Jacka Malczewskiego. Natychmiast zainteresowała się tym nowojorska Polonia, zaś pracownik Polskiego Instytutu Naukowego pan Andrzej B. zdobył od antykwariusza wstępne dane dotyczące obrazu. Autoportret mógł również pochodzić z zaginionej kolekcji Korwin-Milewskiego. Jeśli zatem ktoś żywo zainteresował się jej losami w Polsce, należało założyć, że działo się coś dziwnego wokół tej sprawy. Polonia - spragniona polskich akcentów na amerykańskiej ziemi - zareagowała natychmiast i wysłała do pana Tomasza propozycję przyjazdu do Nowego Jorku i odzyskania kolekcji. Oczywiście istniało ryzyko niepowodzenia, ale według Polonusów gra była warta świeczki. Gdyby obrazy będące w posiadaniu bandy na motorach okazały się oryginałami, to cała sprawa mogła liczyć na poparcie naszego ministra. I tak się stało. Po ostatnim sukcesie udaremnienia kradzieży inkunabułów w polskich bibliotekach przez sprytnego złodzieja o pseudonimie Arsen Lupin, minister okazał się bardziej przychylny dla naszego Departamentu Ochrony Zabytków i wyraził zgodę na wyjazd za ocean nie tylko pana Tomasza, ale i mój. O ile jednak szef był sponsorowany przez bogatych Polonusów, o tyle moja wyprawa musiała być opłacona z budżetu naszej szacownej instytucji. Na szczęście minister - naciskany umiejętnie przez mego przełożonego - zdobył odpowiednie środki i obiecał utrzymać mój wyjazd w tajemnicy. Chodziło nam o uzyskanie dodatkowego atutu w tej rozgrywce. Nie wiedzieliśmy bowiem, kto interesował się kolekcją hrabiego Korwin-Milewskiego w Polsce i nie było pewności, czy ten ktoś nie zechce śledzić pana Tomasza w Ameryce. Działając osobno mieliśmy dużą szansę na zdemaskowanie tego kogoś i wyprowadzenie w pole innych przeciwników. Gdy tak się zastanawiałem nad całą sprawa, podczas posiłku, moją uwagę przykuł siedzący w rogu restauracji mężczyzna. Czytał gazetę, więc widziałem jedynie czubek jego głowy. Ale dałbym uciąć sobie rękę, że facet mnie obserwował. Co pewien czas zerkał w moją stronę, a kiedy ja patrzyłem na niego, ten udawał, że czyta gazetę. W pewnym momencie - zaniepokojony moim zainteresowaniem jego osobą - wstał i szybko opuścił restauracje. Był to średniego wzrostu brunet, nieco zwalistej budowy, ubrany w znoszony, szary garnitur. Jego ogorzałą od słońca twarz ozdabiały ciemne przeciwsłoneczne okulary. Miał mniej więcej około czterdziestu lat. Wstałem od stolika i przez wielkie okno wyjrzałem na ulicę. Niestety mężczyzna już znikł. Sięgnąłem po zostawioną przez niego gazetę. Mój wzrok natrafił na tytuł jednego z artykułów na trzeciej stronie “New York Secrets”. Brzmiał on: “POLSKI DETEKTYW PRZYJEDZIE SZUKAĆ OBRAZÓW”. Zamurowało mnie. Brukowa prasa odnotowała fakt przyjazdu pana Tomasza do Nowego Jorku. Niesamowite! Czy nic nie można było ukryć przed amerykańskimi pismakami? Polski detektyw Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem przyleci niebawem do Stanów Zjednoczonych, aby odzyskać obrazy należące do zaginionej kolekcji polskiego hrabiego z przełomu XIX i XX wieku. Jak wiemy z dobrze poinformowanego źródła, dwa obrazy zostały przekazane Polonii amerykańskiej przez nasz rząd, ale motocyklowa banda jest w posiadaniu kolejnego obrazu, tym razem autoportretu znanego malarza Malczewskiego. Istnieje podejrzenie, że “Jeźdźcy Piekieł” posiadają większą liczbą polskich obrazów i wcześniej czy później zechcą je sprzedać. Czy Pan Samochodzik zdoła ustalić, kim są “sprzedający”, i wyjaśnić zagadkę obrazów? (G. L.) Wbrew naszym oczekiwaniom sprawa obrazów Korwin-Milewskiego nie została zachowana w tajemnicy. A to mogło okazać się poważnym utrudnieniem w śledztwie. Z drugiej strony, artykuł dawał do zrozumienia, ze nie tylko Polonia i nasz departament jest zainteresowany obrazami. No i śledzono mnie, a to oznaczało, że moja obecność w Nowym Jorku przestała być tajemnicą. Kto mnie śledził i dlaczego - pozostawało zagadką. Zabrałem gazetę i zły opuściłem restaurację. Pod wieczór zostawiłem w recepcji hotelu “Herald Square” wiadomość dla szefa o spotkaniu w Central Parku. Wydawało mi się, że nie mam “ogona”. Jednak gdy szedłem w kierunku metra, zauważyłem, że ulicą jedzie za mną wolno czarny buick. Aby nie spłoszyć potencjalnego przeciwnika, specjalnie nie odwracałem się w jego stronę. I nagle, jak gdyby nigdy nic, wszedłem do jakiejś kafejki i zamówiłem szklaneczkę soku. Po pięciu minutach wychyliłem ostrożnie głowę na ulicę i ujrzałem zaparkowanego pięćdziesiąt jardów za kafejką buicka. Nie było wątpliwości, że osobnik jeżdżący tym samochodem obserwował mnie. Wiedziałem też, że poruszanie się samochodem alejami po Manhattanie było wyłącznie jednokierunkowe i naprzemienne - a mianowicie jedne prowadziły w górę Manhattanu w kierunku Harlemu, zaś inne w dół do tak zwanego Lower Manhattan - więc postanowiłem zrobić psikusa kierowcy buicka. Skręciłem za róg kafejki i w mig dotarłem do 5. alei o ruchu odbywającym się wyłącznie w dół Manhattanu. Ruszyłem zatem w górę Manhattanu w kierunku Central Parku. Buick nie mógł mnie teraz śledzić, gdyż musiałby złamać przepisy i poruszać się 5. aleją pod prąd. Najbliższy przystanek metra był na Lenxington Avenue, drugiej alei równoległej do 5., zaś najbliższy Metropolitan Museum of Art znajdował się kilka przecznic dalej. W tej sytuacji jazda metrem była czystą stratą czasu. Zacząłem biec. Po kwadransie znalazłem się za bramą Central Parku, a w kilka minut później zdyszany skręciłem w alejkę prowadzącą do pomnika Władysława Jagiełły. - Siedem minut spóźnienia, Pawle - przywitał mnie konspiracyjnie pan Tomasz. - Nowy Jork to nie Warszawa, szefie. I opowiedziałem mu o tajemniczym kierowcy buicka oraz śledzącym mnie w restauracji hotelu “Stanford” brunecie. - Ponadto piszą o panu nowojorskie gazety - westchnąłem. - Jeszcze nie zdążył się pan zaaklimatyzować na amerykańskiej ziemi, a już jest pan popularny. - Sam widzisz, że nasza ostrożność była uzasadniona - rzekł po chwili namysłu. - Niedobrze. Ktoś już wie o twojej obecności w Nowym Jorku, Nie udało się zachować tego w tajemnicy