Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Bar- dzo cię proszę... - Podrapał się po równo przyciętej brodzie i jeszcze raz omiótł wzrokiem pobojowisko. Pokiwał lekko głową i spojrzał pytająco na Cnaiiira. — Ilu? — Fanimów? — Scyh/end wzruszył ramionami. — Sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu lekko zbrojnych jeźdźców. Nie więcej. — Co z Saubonem? Czy to znaczy, że jest okrążony? Cnaiiir wytrzymał jego spojrzenie. — Człowiek, który walczy pieszo przeciw jeźdźcom, zawsze jest okrą- żony. — Czyli drań może jeszcze żyć. Tylko lekkie drżenie głosu zdradzało napięcie Proyasa. Święta wojna zniosłaby utratę jednej armii, ale trzech? Decydując się na ten pośpieszny gambit, Saubon położył na szali więcej niż tylko swoje życie, znacznie 120 więcej - dlatego Proyas zlekceważył protesty Conphasa i dał rozkaz wy- marszu. Może cztery armie poradzą sobie tam, gdzie trzech byłoby za mało. - Równie dobrze może mieć rację — zauważył Xinemus. — Może właś- nie w tej chwili jego ludzie rozpraszają się po całej Gedei, wyrzynają zwiadowców Skaurasa i spychają ich do morza. - Nie - odparł Cnaiiir. - Saubon jest w wielkim niebezpieczeństwie. Skauras zgromadził w Gedei ogromne siły i czeka na was. - A skąd ty to możesz wiedzieć? - prychnął Gaidekki. - Fanimowie, którzy wymordowali waszych ludzi, podjęli ogromne ryzyko. Proyas pokiwał głową. Zmrużył w zadumie oczy. - Zaatakowali większy i lepiej uzbrojony oddział... A to oznacza, że wykonywali czyjś' konkretny rozkaz, aby uniemożliwić naszym rozdzie- lonym oddziałom komunikację. Cnaiiir pochylił głowę w ges'cie pełnym szacunku - nie dla Proya- sa jednak, lecz dla prawdy. Nersei Proyas nareszcie zaczynał rozumieć. Skauras obserwował armię świętej wojny od dawna, zanim jeszcze wyszła poza mury Momemn. Znał jej słabości... Wiedza. Wszystko sprowadzało się do wiedzy. Moenghus go tego nauczył. - Wojna to pojedynek umysłów - powiedział Cnaiiir. - Dopóki bę- dziecie się upierać, żeby prowadzić ją sercem, nie macie szans. c ooo> - Akirea in Val! — zagrzmiało z tysiąca galeockich gardeł. — Akirea in Valpa Valsa! Chwała niech będzie Bogu! Chwała Bogu Bogów! Wyrwany z zamyślenia Coithus Saubon spojrzał na swoją olbrzymią, bezładną armię. Wypatrywał Kussalta, szambelana, który wyjechał zwia- dowcom na spotkanie. Przygryzł stwardniały knykieć, jak zawsze, kiedy się denerwował. Proszę, błagam... Kussalt przepadł bez śladu. Saubon ściągnął z głowy hełm i misiurkę, przeczesał palcami krótkie ciemnoblond włosy. Zebrał na dłoń pot, który bez przerwy ściekał mu do oczu. Siedział na koniu na skalnym występie nad wąską, bystrą rzeczką, niezaznaczoną na żadnej z prymitywnych map, którymi dysponował. Na 121 szczęście dało się ją przejść w bród, choć nie bez trudności; nurt pochło- nął już cztery wozy i jednego człowieka, a na przeprawę zmarnowano kilka bezcennych godzin. W dolinie robiło się coraz ciaśniej, w miarę jak żołnierze i tabory gromadzili się przy brodzie. Po drugiej stronie wyży- mali ubrania i rozpraszali się wzdłuż rzeki: jedni uzupełniali zapas wody w bukłakach, inni - co nie uszło uwagi Saubona - łowili ryby, a reszta, otępiała ze zmęczenia, po prostu brnęła naprzód. Plecaki i zawiniątka kołysały się na czubkach włóczni i pik. Na południu niebotyczne szczyty, które wszędzie poza tym przesłania- ły horyzont, składały się w dolinę rzeki i odsłaniały zamglone kontury przyszłej drogi. Właśnie tam, za pasmem coraz niższych wzgórz, roz- pościerała się szeroka równina, sina z tej odległości, ciągnąca się aż po widnokrąg. Pola Mengeddy. Legendarne pole bitwy. Serce ścisnęło mu się z żalu. Pomyślał o swoim kuzynie Tharschil- ce, którego kości próchniały wśród traw wraz z kośćmi Calmemunisa i uczestników mniejszej wojny świętej. Pomyślał o księciu Kellhusie... To moja ziemia... Moja! Musi należeć do mnie! Byli w drodze od tygodnia. Pokonali przełęcze Południowej Bramy i przemierzyli zaniedbany ceneiański trakt, który nie wiedzieć czemu kończył się w jakimś żlebie. Wtedy pokłócił się z Gothyelkiem (co za uparty stafuch!) i prawie doszło do bitki, gdy nie mogli się porozumieć, co robić dalej. Klejnotem Gedei, jeśli można tak powiedzieć, było miasto Hinnereth, leżące na południowym wschodzie, nad Meneanorem. Sau- bon, naturalnie, chciał zagarnąć je dla siebie, ale cała armia potrzebowała go, by zabezpieczyć sobie lewą flankę przed dalszym marszem na połu- dnie. Tymczasem zdaniem wielkiego Hogi Gothyelka Gedea była ziemią, którą zamiast podbijać, należało po prostu przemierzyć. Dla niego tereny dzielące świętą wojnę od Shimehu były po prostu kolejnymi odcinkami sprinterskiego toru. Pokrzykiwali na siebie nawzajem do późna w noc. Gotian z uporem próbował mediować, a Skaiyelt przysypiał w kącie, od czasu do czasu uda- jąc, że słucha tłumacza. W końcu postanowili, że się rozdzielą. Gotian, który jak wszyscy nansurscy arystokraci odebrał rzetelne wykształcenie wojskowe, postanowił ruszyć w stronę Hinnereth; on jeden z pewnością nie był głupcem. Skaiyelt zwlekał z podjęciem decyzji aż do następnego ranka, kiedy to zdecydował, że dołączy do Gothyelka i jego Tydonnów i razem pomaszerują wprost na południe. Saubon nie żałował tego rozstania. 122 Zwłaszcza że uważał jeszcze, iż Skauras wycofał się z Gedei. „Ruszaj — powiedział wtedy, w górach, książę Atritłiau. — Dziwka Losu będzie ci łaskawa. Ale dopilnuj, żeby rycerze shrialu zostali ukarani". Nigdy wcześniej Saubon nie miał takiej obsesji na punkcie kilku słów. Kiedy pierwszy raz je usłyszał, ich sens wydał mu się oczywisty. Ale z upły- wem czasu coraz bardziej upodabniały się do nieziemskich, prastarych posągów Nieludzi, które w zależnos'ci od punktu widzenia wydawały się dobroduszne albo wrogie, boskie lub demoniczne