Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ludwikowskie domki stały na skraju miasta jak rok i dwa lata temu, jak zawsze. Ale zmienił się w nich tryb 61 życia, klimat, atmosfera. Konspiracja przesiąkła do kilkuletnich malców, którzy, zapytani przez nieznajomego o ten lub ów adres, patrzyli nań podejrzliwie i wzruszali ramionami gestem znamionującym niewiedzę. Tajemnica łączyła ludzi, scalała, ale i narzucała specjalne obowiązki I rygory. Znajomy i bliski znajdował przyjaciół, nocleg, dom. Ktoś obcy, osaczony nieufnością, stawał się półwro-giem, dopóki zebrane skrzętnie dowody nie ustaliły ostatecznie jego niewiny. Zdzich, Boguś, Jurek rośli w takich właśnie domach. Nie mogli być więc inni. Różnili się od starszych jedynie niepohamowaną, młodzieńczą brawurą. Brawurą miała być dzisiejsza akcja, na którą nie pozwoliłby im nikt z dowództwa. O tej akcji zadecydować miał nie opracowany do szczegółów plan, lecz improwizacja. Żaden z nich nie mógł przewidzieć, jak wypadnie całość. Na razie czekali, skrywając przed sobą wzrastające napięcie. Ze niby „takie coś to dla mnie frajer". Zdzich zaczął pierwszy: - Jak się zbliży dziesięć, piętnaście metrów... - Pozna nas - zauważył Jurek. - Ja zajdę od tyłu - zgłosił się Boguś na ochotnika. - Wrzasnę: „Halt! * Hande hoch!" - A ja z Jurkiem od przodu. Za pistolet i noga..; - Każdy w inną stronę. - A gdyby... - Jurek miał jeszcze wątpliwości. - Wtedy... wtedy trudno - bawić się nie będziemy..; Jak bardzo wydawało się to wszystko proste! W tym wieku nie ma spraw skomplikowanych. Werkszuc rzeczywiście zjawił się mniej więcej o przewidzianej porze. Szedł drogą powoli, ciężko. Mundur przygniatał upałem. Raz i drugi zatrzymał się, zdjął czapkę, wierzchem dłoni otarł pot z czoła. . Halt! (niem.) - Stać! Trzy pary roziskrzonych oczu śledziły najdrobniejszy jego gest. Każdy krok odmierzał sekundami czas. - Boguś, już... — szepnął Zdzich nie odrywając oczu od werkszuca. Boguś podniósł się z rowu i z rękami w kieszeniach ruszył brzegiem drogi na spotkanie tamtemu. Sprawiał wrażenie chłopca, który zamierza z procy upolować wróbla. Jurek i Zdzich patrzyli, jak obaj zbliżają się do siebie. W pewnym punkcie Boguś odwrócił się i zaczął iść krok w krok za werkszucęm. Zdzich trącił Jurka. - Wstajemy... Werkszuc wlepia w nich przerażone oczy i zatrzymuje się w miejscu. - Poznał! » rzuca Jurek przez zaciśnięte zęby. Boguś z odległości kilku metrów obserwuje całą scenę. Teraz już nie można zwlekać. Wysuwa z kieszeni lewą rękę. Mierzy w plecy tamtego. A jednak to nie takie proste. Ręka kołysze się, drży. Wydaje się, że ta chwila nie skończy się nigdy. - Halt! Hande hoch! Werkszuc odwraca się. Nie ma już czasu sięgnąć po pistolet. Rozpaczliwie skacze, zderza się z Bogusiem. Pada strzał. Boguś próbuje odskoczyć. Jurek i Zdzich nie mogą strzelać: tamci są zbyt blisko siebie. Wreszcie bo-guś odskakuje. Prawą, okaleczoną ręką usiłuje zarepeto-tować. Nie może. Cofa się coraz szybciej. Werkszuc rzuca się w przeciwną stronę. Teraz dopiero Jurek i Zdzich zaczynają strzelać. Tamten słania się na nogach, ale nie pada, biegnie, oddala się coraz bardziej. Teraz już jest po wszystkim. Jakaś rozpaczliwa gorycz ściska gardło Zdzichowi, zębami zagryza wargę mocno, do bólu. Biegną z Jurkiem na oślep, przez błonia wprost na poruszony strzałami tłum. Ktoś zatrzymuje go za ramię i wrzeszczy nad uchem: - Strzelali, tam strzelali! - pokazuje w zupełnie in- ? Tak? - dziwi się Zdzich. - Widział pan? Zdzich oddala się coraz szybciej. Sam nie wie. dlaczego w natłoku nie uporZqdkowanych pr2echn7aZen/a|Si,meJ diwię"y 9łos P^ypadkowego Przechodnia: „dwaj partyzanci". 'ak przecież powiedział. WYROK Zbyt duża była ilość świadków, by wydarzenie na pod-ostrowieckich błoniach mogło przeminąć bez echa. W zależności od opowiadającego - opis wydarzenia był mniej lub bardziej fantastyczny. Mówiono, że celem ataku było kilku żandarmów, że po obu stronach byli zabici i ranni, wspominano o silnym oddziale partyzanckim, który nagłym wypadem zniszczył cały patrol hitlerowski, szeptem podawano sobie najbardziej nieprawdopodobne szczegóły. W tym czasie całą prawdę znały tylko cztery osoby: Zdzich, Jurek, Boguś i werkszuc, który leżał w miejscowym szpitalu. Dowództwo AL w Ostrowcu orientowało się w nastrojach, jakie zapanowały w mieście. Trzej „zamachowcy" dostali porządnie po uszach. Na takie improwizacje nie można było sobie pozwolić. Było rzeczą niewątpliwą, że gestapo lada dzień da znać o sobie. Trzeba było przygotować się do niespodziewanej wizyty. Grupa młodzieżowa, która - dzięki energii Zdzicha - z pierwszej piątki rozrosła się i okrzepła, była w największym niebezpieczeństwie. Werkszuc, przebadany przez gestapowców w szpitalu, musiał najprawdopodobniej podać, że uczestnikami powtórnej na niego napaści byli młodzi chłopcy. Bliżej ich nie znał, nie mógł wymienić więc ani ich nazwisk, ani dzielnicy, w której zamieszkiwali. Ale gestapo zaczynało działać. S - Chłopcy... 65 Boguś wyjechał już następnego dnia. Przed wyjazdem rozmawiali jeszcze w trójkę, ze Zdzichem i Jurkiem. Zdzich miał minę poważną, surową. Ostatnie przeżycie pozostawiło na nim wyraźny ślad. Po raz pierwszy uświadomił sobie istotę walki i niebezpieczeństw, jakimi grożą nie przemyślane, ryzykowne akcje, ich ewentualne skutki. Teraz dopiero odczuł cały ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności - nie tylko za swoje własne postępowanie, ale za każdy krok każdego członka grupy. To nie byli już tylko koledzy. To byli również, a właściwie przede wszystkim, jego podwładni. Wiedział, że darzyli go nieograniczonym zaufaniem, i dlatego nie mógł pozwolić sobie na to, aby nierozważnym krokiem zaufanie to zawieść. Oznaczałoby to nie tylko utratę autorytetu, ale, kto wie, czy nie spowodowałoby wycofania się tych czy innych osób z pracy w organizacji. Z kłopotami swymi nie zwierzał się starszym. Próbował je rozwiązać samodzielnie. Była to droga dłuższa, trudniejsza, ale stanowczo wierzył w jej skuteczność. Tego dnia wszyscy trzej byli poważni i zgaszeni. Każdy czuł się współwinny. Roztrząsali szczegóły, dopatrując się przyczyny niepowodzenia. - Zaciął się - narzekał Boguś - i nie mogłem zare-petować — prawie ze złością spojrzał na swoją dłoń. Tym jednym palcem rzeczywiście trudno było coś zdziałać. Nikt mu nic nie zarzucał. Ale to Bogusia bolało jeszcze bardziej. W tej tolerancyjnej ocenie tkwiło stwierdzenie jego niepełnej zdatności do walki