Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kress podniósł wylot węża i otworzył zawór. Szara mgła pokryła najbliższe szeregi. Poruszył ręką w jedną, w drugą stronę. Tam, gdzie sięgnęła mgła, piaseczniki skręcały się gwałtownie i zdychały w drgawkach. Kress uśmiechnął się. To nie był przeciwnik dla niego. Rozpylił pestycyd szerokim łukiem i śmiało postąpił naprzód, depcząc ściółkę z czarnych i czerwonych ciał. Armie cofnęły się. Kress ruszył, zdecydowany przebić się przez nie ku mamkom. Ucieczka natychmiast została przerwana. Tysiąc piaseczników runęło ku niemu jak fala. Kress oczekiwał przeciwuderzenia. Utrzymał pozycję, szybkimi ruchami zamiatając przed sobą swym mgielnym mieczem. Piaseczniki szły na niego i umierały. Niektóre się przebiły; nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają mu się po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastyk kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie. Potem zaczął czuć miękkie uderzenia w kark i w głowę. Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana jego domu żyła, pokryta setkami piaseczników. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie wokół niego. Jeden wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą, straszną sekundę, zanim Kress strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom. Kress podniósł wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając pestycyd, aż wszystkie piaseczniki ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła opadła na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero, gdy front domu był zupełnie czysty, skierował uwagę z powrotem na ziemię. Były wszędzie - wokół niego, na nim. Dziesiątki uwijały się po jego ciele, setki innych spieszyły, by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę. W chwilę później strumień pestycydu się urwał. Kress usłyszał głośny syk za plecami i spomiędzy jego ramion wypłynął śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i zaćmiewając oczy. Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją pokrytą zdychającymi piasecznikami. Wąż był przecięty, przegryzły go na wylot. Kress, okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i zaczął biec w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała. Wbiegł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Taczał się w tę i z powrotem tak długo, aż upewnił się, że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już niemal zupełnie pusty, posykiwał słabo. Kress zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic. Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, jednak przestała cierpnąć. Włożył swe najcięższe ubranie - gruby skórzany komplet - wytrząsając je przedtem nerwowo. "Cholera, cholera" - mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się, że nie ma w nim piaseczników, uznał, iż może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka. "Cholera" - powtórzył. Dłoń mu drżała i część trunku rozlała się na dywan. Alkohol uspokoił go, ale, nie spłukał strachu. Wypił drugą szklankę i ostrożnie podszedł do okna. Po grubej, plastykowej szybie chodziły piaseczniki. Wzdrygnął się i wycofał ku konsoli łączności. Pomyślał, że musi wezwać jakąś pomoc. Zadzwoni do władz regionu, przyjdą policjanci z miotaczami ognia i... Przerwał w połowie wystukiwania numeru i jęknął. Nie może wezwać policji. Musiałby im powiedzieć o białych w piwnicy i policjanci znaleźliby tam ciała. Być może do tej pory mamka poradziła sobie z Cath M'Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian. Nawet jej nie pociął. Poza tym zostały kości. Nie, policję może wezwać dopiero w ostateczności. Usiadł przy konsoli, marszcząc czoło. Posiadany przez niego sprzęt łączności zajmował całą ścianę, z jego pomocą mógł się połączyć z każdym mieszkańcem Balduru. Miał dużo pieniędzy i był pomysłowy - zawsze był dumny ze swej pomysłowości. Jakoś sobie z tym wszystkim poradzi. Przez, chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wo, ale niemal natychmiast z tego zrezygnował. Wo zbyt dużo wiedziała, będzie zadawała pytania. Nie ufał jej. Nie, on potrzebował kogoś, kto zrobi to, co zostanie mu polecone bez zadawania pytań. Zmarszczka zniknęła z jego czoła, na twarz wypłynął uśmiech. Simon Kress miał kontakty. Wystukał na klawiaturze już od bardzo dawna nie używany numer. Na ekranie zmaterializowała się kobieca twarz - otoczona białymi włosami, pozbawiona wyrazu, o długim, zakrzywionym nosie. - Simon - powiedziała dziarskim, energicznym głosem. - Jak tam interesy? - Znakomicie, Lissandra - odpowiedział. - Mam dla ciebie robotę. - Usunięcie? Moja cena podniosła się od twego ostatniego zlecenia, Simon. Przecież minęło już niemal dziesięć lat. - Dostaniesz, ile będziesz chciała. Wiesz przecież, że jestem hojny. -Potrzebuję cię do przeprowadzenia małego odrobaczenia. Uśmiechnęła się nieznacznie: - Nie musisz używać eufemizmów. Linia jest ekranowana. - Nie, ja mówię serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami. Uwolnij mnie od nich. Żadnych pytań. Jasne? - Jasne. - To dobrze. Będziesz potrzebowała... och, trzech lub czterech ludzi, wyposażonych w miotacze ognia albo lasery, czy coś w tym rodzaju. Włóżcie ognioodporne kombinezony. Przylećcie tu do mnie. Od razu zobaczycie, na czym to polega. Insekty. Bardzo, bardzo dużo insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie wszystko co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i ja wam pokażę, co jeszcze trzeba zrobić. Jak szybko tu możecie być? - Wylecimy za godzinę - odpowiedziała z kamienną twarzą. Lissandra dotrzymała słowa. Przyleciała czarnym opływowym ślizgaczem, przywożąc ze sobą trzech pomocników. Kress przyglądał się im bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego piętra. Byli jednakowi - w ciemnych plastykowych kombinezonach z zasłaniającymi twarz maskami. dwóch z nich miało przenośne miotacze ognia, trzeci działko laserowe i granaty