Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Do jego książki przybył w ten sposób nowy dział: „Doktor Cezar jako myśliwy”. Tak to się fabrykuje wielkich podróżników. Przypomniała mi się teraz pewna scena sprzed kilkunastu lat, kiedy w gościnie u doktorowej X... w Kurytybie zauważyłem przerzucone poprzez poręcz salonowej kanapy dwie śliczne skóry jaguarów. — Pan chyba poznaje te skóry? — pyta mnie uprzejma gospodyni. — Jakże mogę poznać, wszak po raz pierwszy jestem w pani domu — odpowiadam zdumiony. Na to pani doktorowa bierze skóry z kanapy, wynosi do ogrodu, wiesza je na poziomej gałęzi rozłożystego drzewa i pytająco patrzy na mnie. — No, a teraz nic panu te skóry nie mówią? — Dalibóg, nic — odpowiadam w zażenowaniu. Wówczas doktorowa przynosi książkę jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy podróżników i pokazuje tam wydrukowaną fotografię. Widzę oto przed sobą zgrabną sylwetkę myśliwego w bohaterskiej pozie, z ręką na karabinie, a za nim jako tło... oczy przecieram, sam sobie nie wierzę, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, stoi to samo rozłożyste drzewo, z tą samą poziomą gałęzią, a na niej te same dwie skóry zdjęte z salonowej kanapy. Pod fotografią napis: „Autor w sercu dżungli na tle zdobycznych trofeów”, czy coś podobnego, dosłownie nie pamiętam. — Dał pani w prezencie? — mruczę, aby coś powiedzieć. — Ależ broń Boże! Te skóry leżały tutaj znacznie wcześniej, zanim on do nas zawitał. Tak się więc robi autoreklamę. Uczmy się żyć, panie Tadeuszu, uczmy się od Doktora Cezara i od owego autora. Ptaki, które w tej chwili leżą na stosie tworząc tło do snobistycznej fotografii, są to biedne urubu, czaple i jastrzębie, kury i kaczki, których setki można tutaj nabić nie tylko ze strzelby, ale po prostu uderzeniem kija w łeb. Bywają naprawdę takie momenty, kiedy się podchodzi do stada urubu na odległość trzech kroków, a one tkwią w miejscu nieruchome, z szeroko rozwartymi od gorąca skrzydłami, bez najmniejszego objawu strachu. Takie to właśnie najtrudniejsze trofea zebrał poczciwy nasz bohater Mato Grosso na cierpliwe klisze aparatu i powiezie je ze sobą dla żądnej wrażeń prasy wielkiego miasta. Najgrubszymi czcionkami umieści swoje nazwisko i swoje korkowe czako, i twarz zmarszczoną na wzór Mussoliniego. Biedny nasz skromny Joao namęczył się solidnie przy ściąganiu pomordowanych przez Tadeusza krokodyli. Zwalił je początkowo na kupę, a potem pozawieszał za ogony na drzewie. To utworzyło znowu odmienne a tak frapujące tło do nowej fotografii. Na tym tle stają teraz kolejno to Cezar, to Myśliwiec, wzajemnie się fotografując. A że obaj nie znają systemu aparatu Leica, więc za każdym prztyknięciem głośno czytają przepisy. Czy to nie może doprowadzić do wściekłości? Widmo jaguara Ognisko nasze wygląda makabrycznie i ponuro. Nad dogorywającymi głowniami tkwi z lekka pochylony, obłupany spory patyk, przenizany na wylot przez ćwiartkę klatki piersiowej jelenia. Świeże jeszcze mięso kapie krwią, a przez jego szkarłat przeświecają białe żebra. Przypomina to ochłapy nie dokrojonych ludzkich ciał w prosektorium uniwersyteckim albo obrazki z ludożerczych powieści Mayne Reida. Przypalona pieczeń bez soli pachnie mdłym ścierwem i nosi romantyczną nazwę surasco. Nie brałem jeszcze udziału w ludożerczych festynach, jestem jednak głęboko przekonany, że panujący tam nastrój, łącznie z tym miłym zapachem, nie odbiega daleko od nastroju chwili, jaką przeżywam. Amatorzy mięsa powiadają, że surasco z jelenia pieczone na rożnie to delikates, jakich nie ma więcej na świecie. Rzecz to możliwa. Jestem bardzo, ale to bardzo głodny. Od trzech dni wiszą przy ogniu te ścierwa, a ja modlę się, aby wreszcie zgniły lub po prostu spaliły się na węgiel. Farynia, a dosłownie trociny, z których tak niedawno śmiałem się serdecznie, stała się teraz moim jedynym pożywieniem i jedynym przysmakiem. Prawdopodobnie wkrótce zacznę zjadać świece stearynowe, jak odkrywcy bieguna północnego. Chwała Bogu, poradziłem sobie jakoś z moskitierą i sypiam już nieźle. Wszelaka mądrość w puszczy przychodzi stopniowo. Zanim się ją posiądzie, trzeba koniecznie spłacić pewien okup. Hamak myśliwski jest wnizany w trochę szerszy od niego muślinowy worek. Ten worek opada dwiema fałdami na metr poniżej dolnej linii hamaka. Obie fałdy mają tendencję do zamykania się w kierunku środkowym. Procedura układania się do snu wygląda w ten sposób, że po owinięciu nóg w koce, po ułożeniu poduszek ostatnią czynnością jest wychylenie ręki, by złączyć pod sobą fałdy moskitiery tak, ażeby jedna weszła w drugą. W ten sposób hamak zostaje idealnie odseparowany od świata zewnętrznego. Oczywiście należy przyjąć zasadę, że na wszelkie nasze sposoby — komary mają także swoje. I nie było wypadku, żeby kilka komarów nie wlazło do środka. Jak dotąd, nigdy jeszcze w życiu nie cierpiałem na reumatyzm. Teraz łamią mnie wszystkie kości, a zwłaszcza nie mogę zupełnie rozprostować palców. Dopomaga do tego arszenik, w którym przez cały dzień pracy moczę dłonie. Dokoła paznokci porobiły mi się rany i nie chcą się ani rusz zagoić. — Panie Tadeuszu, bądźmy jednak ostrożni z tym arszenikiem — mówię którego dnia, a on na to jak na lato, odkłada nóż, bierze strzelbę i ginie od razu w krzakach. Mądry sobie, a z czym ja teraz pójdę? Komary nie znają miłosierdzia. Tadeuszowi ropieją już nogi i biedak wpada w rozstrój nerwowy, szaleje. Myśliwiec spogląda na nas jak na maminsynków. Pogardliwie wzrusza ramionami. Istotnie, on mniej jakoś cierpi. Sądzę, że powodem tego jest brud