Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Komputer pod plastykowym pokrowcem. Œwiat³o na biurku wci¹¿ siê pali. Przesuwa wzrok w lewo i widzi sprz¹taczkê przy drugim biurku. Jej wielki, szary wózek z przyborami do czyszczenia. Sprz¹taczka unosi kosz do œmieci, aby wysypaæ jego zawartoœæ do plastykowego worka wisz¹cego przy jednym koñcu wózka. Kobieta zamiera w po- ³owie gestu i patrzy na niego ze zdziwieniem. Zastanawia siê, od jak dawna sprz¹taczka tu jest i co s³ysza³a. Z maleñkiego radia na wózku dobiega muzyka. „Zabijê ciê za to!" — wo³a za nim Meredith. Sprz¹taczka s³yszy ten krzyk. Odwraca od niej wzrok i za- k³opotany szybkim krokiem idzie w stronê wind. Czuje niemal panikê. Wciska guzik. — Czy widzi pan tê kobietê? — zapyta³a Fernandez. — Tak. Ale wszystko dzieje siê tak szybko... I wcale nie chcê na ni¹ patrzeæ. — Sanders pokrêci³ g³ow¹. — Gdzie pan jest teraz? W windzie? — Tak. — Czy widzi pan tê kobietê? — Nie, nie chcê na ni¹ patrzeæ. — Dobrze. Wracajmy. Niech pan nie otwiera oczu. Powtórzymy. Proszê zrobiæ g³êboki wdech i wolny wydech... Dobrze. Tym razem zobaczy pan wszystko w zwolnionym tempie, jak w kinie. Ju¿... wychodzi pan przez drzwi... i niech mi pan powie, gdy j¹ pan zobaczy. Wychodzi przez drzwi. Wszystko dzieje siê wolno. Jego g³owa przy ka¿dym kroku ko³ysze siê poma³u do góry i w dó³. Jest w sekretariacie. Biurko z prawej, porz¹dne, zapalona lampa. Z lewej, przy drugim biurku, sprz¹taczka podnosi... — Widzê j¹. — Dobrze. A teraz proszê zastopowaæ obraz. Jak na fotografii. — Dobrze. — A teraz niech pan na ni¹ spojrzy. Mo¿e pan na ni¹ popatrzeæ. Stoi z koszem do œmieci w rêku. Patrzy na niego z lekk¹ ironi¹. Ma oko³o czterdziestu lat. Krótkie w³osy, kêdzierzawe. Niebieski fartuch jak u hotelowej pokojówki. Na szyi ³añcuszek — nie, ³añcuszek z okularami. 222 — Ma okulary na szyi, na metalowym ³añcuszku. — Dobrze. Niech siê pan nie spieszy. Mamy czas. Niech j¹ pan dok³adnie obejrzy. — Wci¹¿ widzê jej twarz... Patrzy na niego. Z lekk¹ ironi¹. — Niech pan przestanie patrzeæ na twarz. Proszê obejrzeæ j¹ ca³¹. Fartuch. Pojemnik ze sprejem przypiêty do paska. Niebieska spódnica do kolan. Bia³e buty. Nie. Trampki. Nie. Grubsze, adidasy. Grube podeszwy. Ciemne sznurowad³a. Coœ ze sznurowad³ami. — Ma... Ma coœ w rodzaju adidasów. Adidasy starszej pani. — Dobrze. — I coœ dziwnego ze sznurowad³ami. — Czy widzi pan, co jest w nich dziwnego? — Nie. S¹ ciemne. Coœ dziwnego. Ja... nie mogê tego okreœliæ. — Dobrze. Proszê otworzyæ oczy. Popatrzy³ na siedz¹c¹ przed nim pi¹tkê. Znowu znajdowa³ siê w sali konferencyjnej. — To by³o niesamowite — powiedzia³. — Gdybyœmy mieli czas — oznajmi³a Fernandez — zaaran- ¿owa³abym spotkanie z zawodowym hipnotyzerem, który odtworzy³- by razem z panem ca³y wieczór. Przekona³am siê, ¿e mo¿e to byæ bardzo u¿yteczne. Ale nie mamy czasu. Ch³opcy? Jest pi¹ta. Lepiej ju¿ zaczynajcie. Dwaj agenci zebrali notatki i wyszli. — Co bêd¹ robili? — Je¿eli z³o¿ymy pozew — wyjaœni³a Luiza Fernandez — bê- dziemy mieli prawo powo³aæ potencjalnych œwiadków — zadawaæ pytania pracownikom firmy, którzy mog¹ dysponowaæ informacjami istotnymi dla sprawy. W obecnej sytuacji nie mamy prawa nikogo przes³uchiwaæ, poniewa¿ przystêpuje pan do prywatnych mediacji. Ale je¿eli jedna z pracownic DigiComu zechce wypiæ po pracy drinka w towarzystwie przystojnego goñca i je¿eli rozmowa zejdzie na plotki o biurowych przygodach erotycznych, no có¿, tak toczy siê œwiatek. — Czy mo¿emy wykorzystaæ tak¹ informacjê? Fernandez uœmiechnê³a siê. — Przede wszystkim poczekajmy na to, czego siê zdo³aj¹ 223 dowiedzieæ moi agenci — odpar³a. — A teraz chcia³abym powróciæ do kilku fragmentów pañskiej historii, zaczynaj¹c od momentu, kiedy postanowi³ pan nie odbyæ stosunku z pani¹ Johnson. — Znowu? — Tak. Przedtem jednak muszê wykonaæ kilka czynnoœci. Po pierwsze, zadzwoniæ do Phila Blackburna i uzgodniæ termin jutrzej- szej rozprawy. Po drugie sprawdziæ jeszcze parê szczegó³ów. Zróbmy teraz przerwê i spotkajmy siê za dwie godziny. A propos, czy sprz¹tn¹³ pan swój gabinet? — Nie — odpar³. — Lepiej niech pan to zrobi. Proszê zabraæ z niego wszystkie osobiste albo obci¹¿aj¹ce pana materia³y. Od tej chwili mo¿e pan oczekiwaæ, ¿e pañskie szuflady bêd¹ przeszukiwane, pañskie akta sprawdzane, poczta czytana i rozmowy telefoniczne kontrolowane. Ka¿dy element pañskiego ¿ycia jest teraz pod lup¹. — Dobrze. — Niech wiêc pan zajrzy do swojego biurka i dokumentów. Usunie z nich wszystko o osobistym charakterze. — Rozumiem. — Je¿eli ma pan w swoim komputerze jakiœ kod dojœcia, niech go pan zmieni! Je¿eli ma pan jakieœ pliki o osobistym charakterze, niech je pan zlikwiduje! — Zrobiê tak. — Niech pan nie ogranicza siê do ich wykasowania. Niech je pan usunie tak, ¿eby by³y nie do odzyskania. — Rozumiem. — Mo¿e dobrze by by³o zrobiæ to samo i w domu. Szuflady, dokumenty i komputer. — Oczywiœcie. „W domu? — pomyœla³. — Czy rzeczywiœcie mogliby siê w³amaæ do jego domu?" — Je¿eli ma pan jakieœ k³opotliwe materia³y do przechowania, proszê *| przynieœæ Richardowi — wskaza³a m³odego prawnika. — Umieœci je w skrytce depozytowej. Proszê nie informowaæ mnie o tym. Nie chcê nic na ten temat wiedzieæ. — Rozumiem. — Tak. A teraz omówmy sprawê telefonu. Od tej pory, je¿eli bêdzie pan chcia³ przeprowadziæ jakieœ prywatne rozmowy, niech 224 pan nie korzysta ani z telefonu biurowego, ani z telefonu komór- kowego czy aparatu w domu. Proszê dzwoniæ z automatu, nie pos³uguj¹c siê jednak kart¹ kredytow¹, ani nawet swoj¹ osobist¹ kart¹ elektroniczn¹. Niech pan weŸmie garœæ dwudziestopiêciocen- tówek i je wrzuca. — Jest pani pewna, ¿e to konieczne? — Wiem, ¿e to konieczne. Tak. Czy podczas pana pracy w firmie, dawniej i obecnie, by³o coœ, do czego mo¿na by siê przyczepiæ? — Patrzy³a na niego znad okularów. Wzruszy³ ramionami. — Nie s¹dzê