Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Poka- załem mu zaświadczenie, które dał mi lekarz, i powiedzia- 159 l łem, że przekażę je księdzu. Byłem odrętwiały, zmrożony wewnętrznie. W samochodzie mam problemy nawet z włożeniem klu- czyka do stacyjki. Jakoś docieram do domu i stwierdzam, że drzwi od frontu są nadal otwarte. Wyglądam przez okno w dużym pokoju. Boję się wejść do łazienki. Pali się tam światło, drzwi są też uchylone. Kiedy wreszcie wchodzę, jestem bliski kompletnego zała- mania, ale wiem, że prędzej czy później będę musiał to zrobić. Szumi mi w uszach, czuję się tak, jakbym miał lada chwila zemdleć. Oddycham głęboko, żeby przezwyciężyć słabość. Plamy krwi na ścianach przybrały brunatny kolor, tylko ta w umywalce pozostała czerwona. Spłukuję ją i za pomo- cą zagiętego drutu wyciągam zatyczkę z otworu odpływo- wego. Wkładam do umywalki ręcznik i trąc z całej siły, myję ją zimną wodą. Potem biorę papierowe ręczniki i wycieram ściany i podłogę. Wrzucam papier do muszli i spuszczam wodę. Powtarzam całą operację. Wycieram czerwoną ob- wódkę w muszli i jeszcze raz ją spłukuję. Płuczę i wyżymam ręcznik tak długo, aż woda jest czy- sta. Jeszcze raz czyszczę wszystko i spłukuję. Plamy nie dają się usunąć bez śladu, ale na pierwszy rzut oka wszyst- ko jest białe. Biorę drut, ręcznik, gaszę światło i przecho- dzę do dużego pokoju. Jest już całkiem ciemno. Wychodzę kuchennymi drzwia- mi, idę w stronę zbiornika i wrzucam drut do rury kanaliza- cyjnej. Wieszam ręcznik na sznurze, którego Dolores nigdy nie wykorzystywała. Upierała się zawsze, żeby rozwieszać pranie na krzakach lub rozkładać na trawie. Twierdziła, że dzięki temu bielizna będzie bielsza. Wracam do łazienki. Zostały tu jeszcze zakrwawione ręcz- niki. Nie mam siły ich zbierać, chciałbym, żeby ten kosz- mar się skończył. Wynoszę je na zewnątrz. Przewracam materace na drugą stronę i zmieniam pościel. Jest ciepła, lutowa, bezksiężycowa noc. Rozbieram się i kładę do łóżka. Nawet leżąc z otwartymi oczami, nie mogę się pozbyć na- trętnych obrazów. Przewracam się na bok i odrzucam koc. Jest mi gorąco, nie do wytrzymania. Wiem, że powinienem był wszystko przewidzieć. Ale ja nigdy nie wyczuwam, co ludzie zamierzają zrobić. To jakiś wrodzony defekt; nie potrafię czytać w myślach i uczuciach innych; docierają do mnie tylko słowa. W końcu się rozwidnia. Jestem zmęczony i lepki od bru- du. Biorę prysznic i wracam do sypialni. Przekładam port- fel i zawartość kieszeni do czystego ubrania. Świadectwo zgonu razem z pokwitowaniem tkwi nadal w kieszonce ko- szuli. Przebieram się, żeby pójść do księdza. Zaraz za pro- giem natykam się na Jozuego, który kręci się, nie uwiąza- ny, wokół domu. Dosiadam go i ruszam w stronę drogi. Słońce przygrzewa. Zamykam oczy i wdycham zapachy oślej sierści, ziemi, zarośli. Przy kościelnym murze pusz- czam Jozuego na trawę; wiem, że nie odejdzie daleko. W kościele panuje nastrój czuwania. Wysokie sklepienie bez łuków, grube kolumny i przyćmione światło w nawach. Od kamiennej posadzki ciągnie chłodem. Stoję w głębi, usi- łując się przyzwyczaić do panującego tu mroku; moje na- grzane słońcem ubranie oddaje ciepło. Jakaś bosa kobieci- na z koszykiem przemyka koło ołtarza. Idę za nią główną nawą do wyjścia. Już na zewnątrz, w pełnym słońcu, wskazuje mi dom przy drodze prowadzącej do miasteczka, tam gdzie zaczy- na się bruk. Kiedy ruszam w tamtą stronę, z domu księdza wychodzi jakiś mężczyzna. To Yincenti. On mnie nie za- uważa. Podchodzę do domu i pociągam za sznur przy drzwiach; w środku rozlega się brzęk dzwonka. Po chwili otwiera mi stara kobieta i prowadzi mnie na zalane żółtym światłem, wybrukowane cegłami patio. Każe mi czekać i odchodzi, nie pytając, w jakiej przyszedłem sprawie. Siadam na drewnianej ławeczce pod ścianą i przyglądam się ptakom kąpiącym się w suchym piasku. Skrzypią drewniane scho- dy prowadzące na galeryjkę i po chwili pojawia się ksiądz. Ma na sobie wyrudziałą czarną sutannę. Idzie energicz- nym krokiem przez patio, u pasa kołysze się różaniec i cięż- ki krucyfiks. W jaskrawym świetle ksiądz wydaje mi się drobny i szczupły, jakby zasuszony. 161 160 Wręczam mu świadectwo zgonu. Odsuwa je od oczu na długość ramienia i nastawia ku słońcu. Nie ma tam wiele do czytania, ale długo wpatruje się w dokument. W końcu składa go na pół sztywnymi, cienkimi palcami. - Przepraszam pana, sefior. Co to za lekarz? Nie znam tego nazwiska. - To lekarz z kliniki w Torremolinos, proszę księdza. Za- wiozłem tam Dolores Ramos po wypadku. Długo patrzy na patio, jakby rzeczywiście było tam coś do oglądania. - Ludzie w miasteczku dużo mówią na temat tej śmierci, seńor. Patrzy na świadectwo i obraca je w palcach. Yincenti zro- bił swoje. - Przeprowadzono dochodzenie, proszę księdza. To był nieszczęśliwy wypadek. Stoi nieruchomo, czarna sylwetka w słońcu. Składa dło- nie, zamykając w nich dokument, i dotyka warg czubkami palców. - Owszem, senor, ale jeśli są jakiekolwiek wątpliwości, nie mogę pozwolić na pochowanie zmarłej na poświęconej ziemi. Nie możemy postępować wbrew kościelnej tradycji. - Milknie i długo patrzy mi z uśmiechem prosto w oczy. - Jeśli już teraz gadają, to później będzie tego gadania jesz- cze więcej. Wiem, co mówię, bo mam doświadczenie w tym względzie. To nie jest Torremolinos, sefior. To małe mia- steczko. - Odwraca wzrok i znów wpatruje się w ścianę. - Będę musiał poprosić o powtórne dochodzenie, zanim po- chowam zmarłą, senor. - Wyciąga z fałd sutanny płaski złoty zegarek. - A teraz muszę już iść, sefior. Mam chrzest o jedenastej. Po południu odwiedzę państwa Ramos. Skłania lekko głowę, odwraca się i odchodzi. Stara ko- bieta odprowadza mnie do wielkich, zaryglowanych drzwi frontowych. Późnym popołudniem idę do domu Ramosów. Otwiera mi don Carlos i od razu pada mi w objęcia, jakby był dziewczy- ną. Ma na sobie odświętne, czarne ubranie, zaciął się w po- liczek przy goleniu. Z trudem wydobywa z siebie słowa