Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Rozmowa z nim przypominała podróż w nieznane: miał odwagę wielkiego odkrywcy, który bez map i kompasu rusza wszędzie, dokąd tylko zechce. 3. Bywa, że mówią, "nie" innym, by powiedzieć "tak" samym sobie. - Nie masz pojęcia, ile czasu marnuję na spotkaniach towarzyskich, w których, szczerze mówiąc, wolałbym nie uczestniczyć - powiedział mi niedawno pewien znajomy. - Czy te zobowiązania wynikają z twojej działalności zawodowej? - zapytałem. - Nie, to obowiązkowe imprezy przyjacielsko-rodzinne. Nie umiem się od tego wymigać, wiesz, mogliby się obrazić. Cóż, istnieją uznane formy uprzejmej odmowy, a nawet jeśli czasem ktoś się obrazi, lepsze to niż lukrowane zakłamanie, które daje ostatecznie ten skutek, że zaczynamy żyć pod cudze dyktando. Trzeba nieraz powiedzieć "nie" dobremu, żeby powitać lepsze. Tak, czasami w imię własnego dobra musimy bezwarunkowo oprzeć się manipulatorskim zapędom krewnych, przyjaciół, znajomych. Na dowód tego Anthony Brandt przytacza następujący przykład: Pewna pani zwróciła się do przyjaciela z prośbą o drobną przysługę. Niech skontaktuje się z hydraulikiem, który dopiero co zainstalował nowe urządzenie w jej łazience, i powie mu, że źle to zrobił. Przyjaciel uznał tę prośbę za wyjątkowo osobliwą, ale zdawał też sobie sprawę, że odmawiając, wystawi swoją przyjaźń na ciężką próbę. Z drugiej strony nie widział żadnego rozsądnego powodu, dla którego miałby podejmować się roli pośrednika między nierzetelnym wykonawcą a niezadowoloną klientką. To ona sama powinna wyłożyć winowajcy swoje pretensje! Po dłuższych wahaniach odmówił - i stracił przyjaciółkę. Co robić w takich sytuacjach? Ostrożnie uświadomić petentowi całą absurdalność jego prośby, zapewniając równocześnie o naszym najgłębszym oddaniu i pragnieniu zachowania cennej przyjaźni. A gdy i to nie pomoże? Cóż, jeśli ktoś uzależnia przyjaźń od tego rodzaju przysług, to może nie warto zabiegać o przyjaźń z taką osobą?. 4. Ciągle się uczą. Wielki malarz francuski, Renoir, zakosztował pod koniec życia nie lada triumfu. Jako jeden z czołowych przedstawicieli impresjonizmu, był w młodości odsądzany od czci i wiary za swoją twórczość; na starość stał się obiektem hołdów, a marszandzi z całego świata ubiegali się o jego płótna. Mimo ciężkiej choroby, Renoir nie przestał malować. Syn wielkiego malarza, Jean Renoir, pisze: Ciało jego ogarniał postępujący z dnia na dzień paraliż. Powyginane palce nie mogły już nic utrzymać... Skóra stała się tak wrażliwa, że ranił ją dotyk drewnianej rękojeści pędzla. Aby temu zapobiec, wkładał w zagłębienie dłoni kawałek płótna. Trudno powiedzieć, że te powykrzywiane palce trzymały pędzel... pełniły one raczej funkcję uchwytu. I w taki sposób malował swoje "Kąpiące się", płótno, które dziś wisi w Luwrze. Uważał je za swe szczytowe osiągnięcie. Czuł, że ten obraz stanowi sumę jego dotychczasowych poszukiwań, a równocześnie jakąś odskocznię do przyszłych, jeszcze innych dociekań... Na tle uproszczonej do minimum palety barw tego płótna, od miniaturowych "kropelek"koloru, przypadkiem jakby rozsianych po jego powierzchni, tym wspanialej odbijały wszystkie odcienie złota i purpury, ciepły blask ciał pulsujących młodą, zdrową krwią zalanych magicznym, wszystko przenikającym światłem. Jean Renoir opowiada dalej o ostatnim dniu swego ojca: Jakaś infekcja płuc przykuła go do łóżka. Poprosił o farby i pędzle, i zaczął malować anemony, których nazbierała dla niego nasza poczciwa służąca Nenette. Na kilka godzin tak zupełnie pochłonęły go te kwiaty, że zapomniał o swoim cierpieniu. Skończywszy skinął na kogoś, oddał mu pędzel i powiedział: "Zdaje się, że teraz zaczynam coś z tego rozumieć"."- jakież to typowe dla wielkiego indywidualisty, dla wiecznie poszukującego twórcy. Tacy ludzie niezależnie od wieku zawsze żyją na krawędzi poznania, na skraju nie odkrytych lądów i nowych olśnień. 5. Lubią przestawać z ludźmi pobudzającymi w nich ducha nonkomformizmu. Rzadki to i cenny przywilej mieć wokół siebie ludzi lojalnych, stwarzających nam poczucie bezpieczeństwa, a nade wszystko przestrzeń, w której możemy być sobą. Powinniśmy nie tylko wysoko ich cenić, ale stwarzać im w rewanżu taką samą sferę wolności, z jakiej dzięki nim korzystamy. Mnie spotkało prawdziwe szczęście w osobie żony, która pozwala mi mieć swoje dziwactwa. Oboje krążymy chwilami po całkiem odrębnych orbitach, mamy innych przyjaciół, różne ambicje, ale jakaż to radość spotkać się wieczorem, opowiedzieć sobie o wydarzeniach minionego dnia, który każde z nas przeżyło inaczej, no i być kochanym bez konieczności dokonywania w sobie jakichś korekt czy udawania, że jest się tym, kim się nie jest. Podobna więź łączy mnie z Markiem Svenssonem, z którym od osiemnastu lat spotykam się co tydzień na lunchu. Na pozór niewiele mamy z sobą wspólnego. Mark, przybysz ze Szwecji, jest ode mnie starszy. Ja pół życia strawiłem na różnych studiach, on nie przywiązywał wagi do edukacji formalnej. On uwielbia operę, j a wcale. A jednak niecierpliwie wyglądam tych naszych spotkań, bo czas pokazał, że w towarzystwie Marka mogę czuć się :wolny. On mi to umożliwia. Gdy ogarnia mnie euforia pisarska, mogę więc porozwodzić się przed nim o książce, nad którą akurat pracuję; kiedy indziej zaczynam wylewać swoje żale na całe zło, które mnie spotyka, na tych ludzi, którzy jakby się sprzysięgli, żeby mnie dobić... Nie wszystkie moje cechy, jak sądzę, wydają się Markowi sympatyczne, mimo to jestem pewien, że z tego powodu nie zerwie on naszej przyjaźni. Dlaczego? Ano chyba dlatego, że i on ma w sobie wiele z nonkomformisty. 6. Zawsze coś tworzą. Jest to kolejna metoda rozwijania indywidualności, tyle że wymaga wygospodarowania sobie czasu na przedsięwzięcia twórcze