Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Do Mrs Legut dzwonili jacyś dwaj panowie i zostawili swoje numery telefonów, a do pana nie było telefonu – w głosie Margaret Cloud, żony Charlesa, brzmiała nutka zdziwienia. „Już nie zadzwoni. Najwyższy czas, aby przestać czekać.” Wrócił do pracy. Tłukli, rąbali, piszczeli, dudnili już wszyscy dookoła. Karina odwróciła się na swoim stołku. Oczywiście nie dosłyszał, co powiedziała, więc podszedł bliżej. Śmiała się. – Obłęd, co? Nawet nie słychać, że sobie podśpiewuję. Przyszedł list z redakcji. Naczelny oznajmił, że bezpłatny urlop w tej sytuacji to tylko formalność. Chwalili to, co napisał o starym aktywiście polskiego klubu, i prosili o coś nowego. Siedział przy biurku, usiłując bezskutecznie zebrać myśli. Ubiegły wieczór spędzili oboje po pracy w restauracji „Luba” na South Kensington. Przysiągłby, że przy sąsiednim stoliku siedział w większym, rozbawionym towarzystwie siwy, usztywniony i jakby zamieniony w posąg major Karwiński. Nie był pewien, lecz samo przypuszczenie sprawiło, że prawie nie słyszał muzyki. Karina chyba się bawiła. Tańczyli także oboje. Polszczyzna, dobiegająca od różnych stolików, sprawiała wrażenie wyjętych z szaf i odświeżonych na tę okazję garniturów. Zwrócił nieznacznie głowę za siebie, w stronę kominka, przy którym siedziała. Przed chwilą liczyła pracowicie pieniądze, jakie zarobili w ubiegłym tygodniu. Teraz robiła na drutach. Za oknem szalał wiatr i deszcz bił o szyby. Jej twarz oblewała poświata, płynąca z żółtego abażura. Znowu ujął długopis „...w wyniku takiej działalności, kwoty zbierane na Fundusz Olimpijski przez tutejszych aktywistów urastają niejako do miana symbolu...”, dodał do poprzedniego, zaczętego przed godziną, tekstu. I nagle zupełnie bezwiednie i jakby nie własną ręką dopisał tuż obok, na tej samej kartce zdanie, które nic przecież nie znaczyło: „Hamlet w białych kalesonach przemierzył scenkę i usiadł obok Ofelii”. Drgnął. Przez moment spoglądał jakby z niedowierzaniem na swój długopis z malutkim napisem „PAN AM” na tle niebieskiej kuli ziemskiej. Położył go na blacie biurka i zamknął oczy. Serce w nim załomotało nagle i przyspieszyło. „Bije w rytmie stukotu kolejowego wagonu. Jakże dudnią te samochody! Jednak człowiek może przywyknąć do wszystkiego. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie, że bez przerwy trwa ich warkot – rzężenie? Samochody nie rzężą. Rzężą jednak.” Zwlekał, choć coś pchało go do napisania następnego zdania. Poszczególne wyrazy konstrukcji, której jeszcze nie było, przesuwały się przed jego oczyma diabelnie ostro i czytelnie. Jeszcze walcząc, protestując przeciw nachalności i natręctwu przywidzeń, jakie nim owładnęły, narysował z boku kartki samochód, cysternę z napisem „ESSO”, a obok uśmiechniętego od ucha do ucha chłopaka w roboczym kombinezonie. Chłodna, niemal okrutna determinacja wypełniała go jednak od wewnątrz z coraz to większą mocą. Czuł, że zaschło mu w gardle. Ukradkiem, jak złodziej, wziął nową kartkę i położył przed sobą. Najpierw przepisał zdanie o Hamlecie, później w pośpiechu dopisał drugie, a potem następne i jeszcze inne. I siedział tak, pełen napięcia, pisząc bez przerwy. Nie skreślając ani też nie poprawiając niczego: Do „Hamleta” to nie dociera. – Książę! – Podciąga kalesony, starając się zrobić to możliwie najdyskretniej. Potem, niby przypadkiem, postępuje o krok w kierunku stołu, pod którym wśród zwisających nóg w drewniakach i zniszczonych, rozlatujących się butach, często przewiązanych sznurkami, siedzi sufler z twarzą umorusaną węglowym pyłem. „Ofelia”, młody mężczyzna o okrągłej, dziecinnej głowie na długiej szyi, jest już na swoim miejscu.Wystarczają dwa słowa wypowiedziane wyraźniej niż poprzednio. „Książę” wraca do swej partnerki i przyklęka. W salce obozowego baraku jest duszno. Twarze widzów ociekają potem. Okna, pokryte czarnym papierem, zasłaniają mężczyźni w najprzeróżniejszych zestawach mundurowych. Wszyscy siedzą na stołach. Nogi niektórych poruszają się miarowym, kołyszącym rytmem. Właśnie w tej chwili „Hamlet” mówi coś, co brzmi tak nieprawdopodobnie, że ożywiają się nawet ci, których zmogło zmęczenie i duchota. Siedzący najbliżej sceny ryczą pierwsi, a zaraz potem dołącza się do nich cała sala. – Powtórz! – woła któryś, a już zaraz zaczynają wrzeszczeć wszyscy, domagając się tego samego. – Gadaj od początku! – wykrzykują siedzący dalej. – Say it again, you fucken bastard! – cockney rudzielca w trzecim rzędzie stołów sprawia, że znowu ryczą wszyscy. Któryś puszcza przeciągłego bąka. – „Przyjemnie jest wyobrazić sobie, że się leży między nogami dziewczyny” – mówi „Hamlet”, robiąc nadprogramowo sprośny gest zgiętym ramieniem. Sala wybucha brawami, gwizdami i rykiem tak potężnym, że dzwonią niewidoczne szyby. – Ofelia, nic się nie bój! Nie damy cię rozprawiczyć! – wykrzykuje blondyn z kwadratową szczęką. Ma na sobie niesamowicie zniszczony amerykański, lotniczy mundur. – Spokój, panowie! – na jeden ze stołów wchodzi wysoki mężczyzna z dystynkcjami sierżanta. – Jako reżyser chciałbym prosić... – jego głos tonie w powszechnym tumulcie. – Powtórzyć! Powtórzyć! – wołają, rytmicznie skandując sylaby, ci, którzy siedzą pod najdalszymi oknami na końcu salki. – Siekierę można by tu powiesić – reżyser nachyla się do siedzącego obok szpakowatego mężczyzny w battle-dressie. Ten uśmiecha się tylko, nie potrafiąc czy też nie chcąc przekrzyczeć tłumu. Na jednym ze stołów podnosi się brunet o pociągłej, końskiej twarzy. Stojąc, dotyka głową drewnianego stropu. – Siadać tam! – wykrzykują ci spod okien w głębi sali. – Zamknijcie się! – mówi brunet. Jego oczy przesuwają się po wszystkich. Niektórzy milkną od razu. – Jak mi który jeszcze raz znieważy Szekspira, to mu rozkwaszę mordę! A wiecie, jak to robię. – Panie reżyserze, droga wolna! Niech ją pruje! – Idziemy dalej! – sierżant zwraca się w stronę sceny. – Sufler! – Yes, sir! – wrzeszczy wezwany, wyłażąc spod stołu