Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Podczas gdy mama i babcia gotowały, ja siedziałem na krześle i sunąc palcami po wilgotnej kratkowanej ceracie, czekałem na swoją kawę. Picie kawy było jedynym nałogiem, na który mama mi pozwalała. Babcia postawiła przede mną szklankę, spodeczek, cukiernicę i świeżą śmietankę. Dolewałem śmietanki dopóty, dopóki kawa nie zgęstniała jak melasa, po czym zacząłem ją powoli pić. Podczas śniadania prawie nie rozmawiano. Myśl, że mamy na farmie tylu nowych pomocników, bardzo wszystkich ekscytowała, lecz świadomość, że najbliższe dwanaście godzin spędzimy zgięci wpół na palącym słońcu, a od zbierania bawełny będą krwawić nam palce, trochę ten entuzjazm przytłumiała. Jedliśmy szybko, przy wtórze szalejących kogutów na bocznym podwórku. Babcine grzanki były ciężkie, idealnie okrągłe i tak gorące, że kiedy na środku jednej z nich ostrożnie położyłem kawałek masła, natychmiast się roztopiło. Mama mówiła, że Ruth Chandler robi najlepsze grzanki, jakie kiedykolwiek jadła. Bardzo chciałem zjeść dwie albo nawet trzy, tak jak tata, ale po prostu nie mogłem utrzymać ich w ręku. Mama zjadła jedną, babcia też. Dziadek zjadł dwie, tata trzy. Wiedziałem, że za kilka godzin przysiądziemy na chwilę w cieniu drzewa albo za przyczepą i zjemy resztę. Zimą jadało się powoli, ponieważ pracy było niewiele. Wiosną, kiedy sialiśmy i sadziliśmy, tempo jedzenia wzrastało, podobnie latem, kiedy siekaliśmy jarzyny. Natomiast jesienią, podczas bawełnianych żniw, wszyscy jedli szybko i zdecydowanie. Mówiono o pogodzie. Dziadek rozmyślał o deszczu, który poprzedniego dnia spadł w St. Louis, uniemożliwiając Kardynałom rozegranie meczu. Od St. Louis dzieliła nas tak duża odległość, że nikt z obecnych przy stole nigdy tam nie był - z wyjątkiem dziadka, rzecz jasna - mimo to panująca tam pogoda miała decydujący wpływ na nasze zbiory. Mama cierpliwie słuchała. Ja milczałem. Tata, który regularnie czytał "Almanac", wyraził opinię, że we wrześniu pogoda będzie nam sprzyjać. Ale październik zapowiadał się złowieszczo. Nadchodziła fala deszczów i burz. Dlatego nakazem chwili jest, byśmy przez następne półtora miesiąca harowali do upadłego. Im ciężej będziemy pracować, tym ciężej będą pracować Meksykanie i Spruillowie. Tata chciał w ten sposób dodać nam animuszu. Podniesiono również temat pracowników dorywczych, to znaczy miejscowych, którzy krążyli po farmach w poszukiwaniu najwyższych stawek. Przeważali wśród nich znajomi z miasta. Poprzedniej jesieni zatrudniliśmy panią Sophie Turner, nauczycielkę klas piątych i szóstych, która uczyniła tacie i dziadkowi wielki zaszczyt, wybierając ich pole. Potrzebowaliśmy dorywczych jak powietrza, lecz oni zwykle chadzali własnymi drogami. Przełknąwszy ostatni kęs, Dziadzio podziękował żonie i mamie za dobre jedzenie, po czym szybko wyszedł, żeby kobiety mogły posprzątać. Dumnym krokiem podążyłem za mężczyznami na werandę. Okna naszego salonu wychodziły na południe, stodoła stała na północ od domu, za stodołą leżało pole, a na wschodzie, zza skraju olbrzymiej, płaskiej równiny, sączyła się nikła pomarańczowa poświata. Na bezchmurnym niebie wstawało słońce. Już teraz koszula lepiła mi się do pleców. Na podwórzu stał traktor z płaską przyczepą, na której siedzieli Meksykanie. Tata przywitał się z Miguelem. - Dzień dobry. Dobrze spaliście? Gotowi do pracy? - Dziadek poszedł po Spruillów. Miałem swoje miejsce, ciasny kącik między błotnikiem i fotelem kierowcy, i kiedy pyrkaliśmy przez pole, orząc, siejąc czy nawożąc, spędzałem tam wiele godzin z rękami kurczowo zaciśniętymi na metalowej rurce podtrzymującej parasol osłaniający tatę czy dziadka. Wcisnąłem się tam i teraz, po czym spojrzałem na zatłoczoną przyczepę. Po jednej stronie Meksykanie, po drugiej Spruillowie. Czułem się bardzo uprzywilejowany, ponieważ jechałem traktorem, a traktor należał do nas. Jednakże wiedziałem, że cała wyniosłość wkrótce mnie opuści, ponieważ między bawełnianymi łodygami wszyscy byli sobie równi