Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Analiza freudowska, wyjaśniał doktor Baumann, przypomina teatr dwóch aktorów. Pacjent odgrywa samego siebie w różnych okresach swego życia, a psychoanalityk gra rolę wszystkich pozostałych postaraj w jego psychologicznym rozwoju (albo też niedorozwoju). Analizując odtwarzane w ten sposób sceny, pacjent może wówczas lepiej zrozu4 mieć, w jaki sposób dawne wydarzenia wpłynęły na powstanie u niegc pewnych wzorów zachowań, kształtujących resztę jego życia. Z początku wydawało mu się, że to dobra zabawa. Bardzo prędkti przekonał się jednak, że tłumione w sobie uczucia są zazwyczafl ogromnie bolesne. Nie ma zatem mowy, aby psychoanaliza, nawet tak zdawałoby się "zrównoważonego" kandydata jak on, nie bytsn czymś w rodzaju operacji mózgu bez zastosowania skalpela. Bamey przyszedł na pierwszą rozmowę beztroski i wesoły, prze konany, że będzie niewątpliwie jednym z najbardziej przystosował nych pacjentów doktora Baumanna. Postanowił przekształcić trady-8 cyjny maraton w krótkodystansowy bieg. W pewnym sensie przygotowywał się do tego egzaminu od tsmil mentu, kiedy zabrał Objaśnienia marzeń sennych Freuda z brookłyń skiej biblioteki do czytania wieczorami na letnim obozie Hiawatha. Od tego bowiem czasu świadomie usiłował analizować motywy wszystkich ważniejszych decyzji swego życia. Teraz zaś postanowi udowodnić doktorowi Baumannowi, że naprawdę wiedział, jakimi powodowały nim siły. N Wszedł zatem do wyłożonego brązowym dywanem i drewniana boazerią gabinetu, pragnąc jak najprędzej pozałatwiać wstępne fofg malności i zająć się wewnętrzną eksploracją. Doktor Baumann zadał mu rutynowe pytania - historia rodzinna, rodzeństwo, choroby dziecięce i tym podobne. Potem zaczął wyjaśniać, że rachunki (ze specjalną zniżką dla kandydatów) będą wystawiane miesięcznie. Na koniec zapytał Bamiego, czy rozumie całą procedurę. - Tak, proszę pana - odpowiedział. - Mam mówić o wszystkim, co mi przyjdzie na myśl, niczego nie ukrywać i starać się dotrzeć do materiału podstawowego. Następnie położył się na kanapce, gotowy ujawnić wszystkie stłumione w sobie (jak sądził) seksualne sekrety i wstydliwe wyczyny z czasów własnej młodości. Był nawet skory przyznać się do marzeń o nauczycielce z przedszkola. Każdy psychoanalityk miałby problemy z wydobyciem takiego materiału od krnąbrnego pacjenta z zacementowaną psyche. W ten oto sposób wypełnił swoją pierwszą pięćdziesięcio-minutową wizytę tym, co dumnie uważał za najbardziej szczere przyznanie się do cielesnych pożądliwości od czasu ukazania się Psychopatologii seksualizmu Krafft-Ebinga. Dopiero po jedenastu spotkaniach i paru subtelnych uwagach ze strony doktora Baumanna zorientował się, że ofiarował te pikantne rewelacje głównie po to, aby udowodnić, że jest dobrym pacjentem i tym samym zaskarbić sobie względy psychoanalityka. - Dlaczego, u diabła, miałoby mi tak na tym zależeć, żeby mnie pan polubił? Czy to w końcu nie jest zupełnie normalne? - zapytał. Bamey uświadomił sobie nagle, że mimo działającej w pokoju klimatyzacji czoło jego zrosiło się zimnym potem. - Czy może mi to pan wyjaśnić, doktorze Baumann? - powtórzył. Ale kiedy ze strony starszego psychiatry nie było odpowiedzi, uczeń zorientował się, że natrafił wreszcie na analityczną żyłę złota. Przekonał się również, że sam będzie musiał ją wykopać za pomocą młota i kilofa. Stopniowo i zaskakująco opornie oraz przy braku nacisków ze strony Baumanna, Barney zaczął rozumieć, że odtworzył najtrudniejszą relację międzyludzką w swoim życiu. Odkrycie to nastąpiło w gniewie. - Dlaczego, do cholery, pan nigdy nic nie mówi? - powtórzył z rosnącą frustracją. - Przecież nieźle panu za to płacę, a pan się do mnie nawet nie odezwie. I niech pan sobie nie wyobraża, że nie zauważyłem tego, że nie mówi mi pan nawet "dzień dobry". O Chry- ste, na pożegnanie stwierdza pan tylko, że już pora kończyć. Co ja, u diabła, mam z tym zrobić?! Doktor Baumann nic nie odpowiedział. ; - W porządku, Fritz, już rozumiem! - krzyknął Bamey z nie ukrywaną wrogością (której dowodem było lekceważące zwracanie 1 się do wybitnego lekarza po imieniu). - Chcesz mnie doprowadzić,! do wściekłości? No więc udało ci się! Doktor Baumann nadal milczał. - W porządku, w porządku, już wiem. Czytałem całą literaturę! na ten temat. Wiem, co ma teraz nastąpić. Mam ci teraz powiedzieć,! że tak naprawdę, to nie jestem zły na ciebie, ale na osobę, którą dlą mnie reprezentujesz. Dobrze wiesz, że mam rację, Fritz. Chociaż to powinieneś mi przyznać, Doktor Baumann nie odezwał się jednak. - Naturalnie - warknął Bamey, ciągnąc dalej swoją tyradę*! - Chcesz, żebym ci powiedział... Nagle przerwał w pół zdania. Nie był bowiem jeszcze w staniej otwarcie przyznać się do tego, kto w jego życiu odnosił się do niego tak, jak teraz traktował go doktor Baumann. O cholera! - pomyślał sobie. Może powinienem zdecydowa się na dermatologię. Tam nawet wysypka nie jest obowiązkowa. P co ja się właściwie poddaję tym głupim ćwiczeniom? A co mnie tti obchodzi, czy Baumann mnie lubi, czy też nie? To po prostu staryl łysiejący grubas. - - O czym pan teraz myśli?-zapytał Baumann. -Ę Z początku zaskoczył go ten niespodziewany dźwięk głosu leka- rżą. Potem jednak odpowiedział z uczuciem ulgi, jaką niesie wyzwó łona agresja: - Pomyślałem sobie, że jest pan tylko starym, łysie jącym grubasem. Nastała chwila ciszy. Wreszcie Baumann zapytał cicho: - Ja ma pan z tym asocjacje? - Żadnych. Nie mam z tym żadnych asocjacji. Bamey nie mógł się po prostu przyznać do tego wstydliweg skojarzenia, które przyszło mu nagle na myśl. Na koniec powiedział: - Nie sądzę, żeby to miało jakikolwie sens, Fritz. Nastała kolejna cisza. Wreszcie doktor odezwał się: - Pora kończyć. Dopiero po miesiącu takich codziennych spotkań i niezliczonych powtórzeń tej samej sceny w różnych wersjach i odcieniach Bamey zdobył się na odwagę, aby przyznać się Baumannowi, że obrażliwa wobec lekarza frazeologia, którą się posłużył, wywoływała u niego ważne asocjacje. - Tak, tak! - powiedział w końcu. - Wiem, co sądzisz. Wydaje ci się, że wiesz, co sobie teraz myślę. Ten "stary" to po prostu żargonowe określenie ojca. Mylisz się jednak. To po prostu głupota. Nadal nie mógł się z tym w pełni pogodzić. - O Jezu! - narzekał