Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Do majora nie miał żalu, rzadko go widywał, ale sierżant Bumblis - ten dopiero dał mu szkołę! Chudy, tykowaty, o ciemnej, mongolskiej twarzy, z wąsikami w szpic - szpetnie gadał po polsku i zamęczał pruskim drylem tak, że niejeden wolałby zdjąć but, lufę Wsadzić do ust i za cyngiel palcem prawej nogi pociągnąć. Grzelak wytrzymał. Doczekał się listopada 1918 roku. Poszedł ze swoim batalionem na zdobycie warszawskiej Cytadeli Uchronił Warszawę przed wybuchem magazynów z pyroksyliną i wyszedł z Cytadeli plutonowym. Po tym listopadzie były różne pułki, fronty, boje, szpitale, dwie rany, dwa krzyże i jedna paka. Na Wielkanoc 1921 roku przyszedł sierżant-szef Grzelak do swej wsi na krótki urlop. Nikt w Dudach Wielkich nie poznał Antosia, nawet brat nie poznał - tak się chłopak zmienił przez te dziesięć lat A na wsi nic się nie zmieniło. Grzechotki tak samo jak niegdyś zwoływały na mszę w Wielki Piątek; "Turki" w strojach rzymskich z drewnianymi halabardami stały przy grobach; kobiety szykowały święcone; kiełbasy i jaja na twardo, w zieleni z borówek, placki, sery i chrzan. Dziewczęta robiły takie same pisanki i tak samo podczas rezurekcji chłopcy strzelali pod kościołem na wiwat, Szukał Grzelak w Dudach Antosia - nie znalazł. Umarł gdzieś Antoś, może w pierwszym boju pod Tannenbergiem, może w niewoli, a może w obozie Polskiej Siły Zbrojnej w Komorowie. Pozostał sierżant-szef, chłop twardy, kuty i tym Dudom całkiem obcy. Szukał Grzelak swojej dziewczyny - nie znalazł. Nie doczekała się - za innego wyszła. Zostawiła potem córkę u siostry, wyjechała z mężem do Niemiec na roboty i zginęła. Tylko Helcia po niej została, Helcia miała wówczas osiem lat i była na łaskawym chlebie u ciotki, bratowej Grzelaka, Niańczyła dzieci, myła, sprzątała, szorowała, pochlipując w kącie z żalu po szkolę, do której chodziła tylko cztery miesiące. Nauczycielka prosiła, ksiądz dobrodziej perswadował, nic - brat Grzelaka, Błażej, sam niepiśmienny, nie godził się na takie zbytki. Przed wyjazdem Grzelak załatwił z bratem dwie sprawy: miał mu Błażej wysyłać do Warszawy pięćset złotych dzierżawy rocznej za ziemię po ojcu i Helcia miała chodzić do szkoły. Helcię pogłaskał: "Jak nauczysz się pisać - napisz"; Dał pięć deka cukierków i wyjechał. Nie było go w Dudach dziewięć lat. Helcia pisała do "wujka" trzy razy. Raz odpisał, a raz przysłał trzy złote na książki. Obok nazwiska wysyłającego stało na przekazie sztandarowe słowo: chorąży. Po żniwach 1929 roku przyjechał chorąży Grzelak do brata, żeby ostatecznie sprawę ojcowizny załatwić. Z bratem się pokłócił, odebrał swoją ziemię i Helcię także odebrał. - Gorzej ci, mała, nie będzie, jak za mnie wyjdziesz - oświadczył jej rzeczowo. - Ty to weź na rozum: będę do ciebie różne parobczaki "w rajby chodzić", bo jesteś ładna dziewczynka, no więc miłość, cacanki, obiecanki i co w końcu? Trzy morgi ziemi, najwyżej pięć, dzieciaków kupa i świniak na okrasę! Tyle tylko jest awansu dla sieroty w Dudach. A ja za rok z wojska wyjdę, osiądę na swoim gospodarstwie. Te dwanaście morgów u Martykowej już zadatkowałem. Więc policz: razem będę miał piętnaście morgów ornej i dwa morgi sadu! I nie tak będę robił jak te zadudane dziady! Ja im pokażę, co z ziemi można wyciągnąć!... Potrzebna mi jest gospodyni robotna, czysta, nieciemna. Chciałem się kiedyś żenić z twoją matką. Ano - nie czekała. Więc ożenię się z tobą, akurat jesteś taka sama. Muszę cię tylko trochę poduczyć i podchować. Pojedziesz ze mną do Warszawy. Pójdziesz na kursy gospodarstwa wiejskiego. A po roku, gdy ździebko zmądrzejesz, to i wesele wyprawimy. Odbyło się wszystko ściśle podług tego regulaminu. - Warszawa, mój Boże! W Warszawie byłam chyba najszczęśliwsza - opowiadała Grzelakowa. - Chodziłam na kursy przy Górnośląskiej, a mieszkałam w bursie na Mokotowie, uczyłam się jak każda warszawska dziewczyna, miałam swoje książki, swoje koleżanki, swoje szmatki, nikt mi tu łaski nie wytykał. Co drugą sobotę koleżanki wołały: "Helciu, wujek przyszedł!" - wstydziłam się, głupia, powiedzieć, że to narzeczony, do niego zresztą też wtedy tak mówiłam: wujek. Jak była pogoda, tośmy jechali na Bielany, ale najczęściej szliśmy do miejskiego kina przy ul. Długiej, bo Antoś miał tam kolegę za kasjera. Naprzeciw tego kina była duża cukiernia. Tu, przy stoliku, Antoś wypytywał, co czytam i jak się zapatruję na to czy owo, sprawdzał postępy i sprawdzał rachunek, nie wiadomo po co, bo zawsze był ten sam, za dwie kawy (jedną czarną, jedną białą) i za trzy ciastka. A potem jechaliśmy razem do Mokotowa, bo Antoś odprowadzał mnie zawsze z kawalerskim uszanowaniem aż pod samą bramę. Piękne otrzymała Helcia świadectwo z kursów i jeszcze piękniejsze miała wesele