Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Meier van Veen i Dekker de Haes znaleźli się na pierwszym miejscu łeb w łeb, aczkolwiek Dekker wyrównał z Meierem dopiero po ostatnich wiadomościach z Polski. Tajemniczy Soames Unger kamuflował się znakomicie i mógł nim być każdy z tych dwóch, pod warunkiem odmiany powierzchowności. Małżonka inspektora udowodniła niezbicie, iż taka odmiana nie napotyka najmniejszych trudności, poza kosztami, rzecz jasna. Mimo głębokiego przekonania o słuszności podejrzeń, Rijkeveegeen nie miał jednak szans na drapanie podejrzanych po twarzy i nacinanie im skóry żyletką, prawo wzbraniało mu nawet szarpania ich za włosy, nie wspominając o dłubaniu w oczach. Same możliwości natury poniekąd technicznej, jakie obaj posiadali, nie wystarczały na postawienie ich w stan oskarżenia, szczególnie, że sprawcą zbrodni musiał być jeden. A nie dwóch. Usilnie popierany przez poszkodowane towarzystwa ubezpieczeniowe Rijkeveegeen uzyskał wreszcie zgodę na dyplomatyczne naruszenie rozmaitych tajemnic finansowych. Nie żeby zaraz wszystkich, ale przynajmniej niektórych. Na tę właśnie drogę wkroczył już wcześniej, poniekąd nielegalnie, a teraz złapał szerszy oddech i doznał wyraźnej ulgi. No i rezultat zaczął błyskać. * * * Soames Unger błyskawicznie połapał się, że to koniec. Nie może zwlekać ani sekundy dłużej, musi zniknąć ze świata w swojej oficjalnej postaci, zlikwidować także Soamesa Ungera, co przyjdzie mu bez trudu, i wrócić do siebie samego, prawdziwego. Z całym szmalem, który udało mu się zdobyć i który, co najśmieszniejsze, miał pełne prawo posiadać. Jako geolog, od ćwierćwiecza fartowny w poszukiwaniach. A jako fartownego geologa znało go mnóstwo ludzi i w razie potrzeby wszyscy mogli za nim świadczyć. Potrzeby zresztą nie przewidywał. Na przeszkodzie stała mu wyłącznie ta jedna jedyna upiorna zmora. I teraz wreszcie mógł się nią zająć poważnie i bez przeszkód. * * * Na moją służbową komórkę zawsze można mnie było złapać, przeważnie nosiłam ją ze sobą. Jakoś ostatnimi czasy szczęśliwie się zdarzało, iż byłam łapana w sytuacjach bezkonfliktowych, na fotelu u fryzjerki, w kuchni moich nadmorskich przyjaciół, w samochodzie zanim jeszcze zdążyłam ruszyć, względnie na plaży, w pobliżu czegoś, na czym dawało się usiąść. Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi, złapała mnie w drzwiach zakładu fryzjerskiego. – Ja już, proszę pani, sama nie wiem, co z tą moją głupią córką robić – powiedziała głosem pełnym uczuć mieszanych. – Ona tu chce przyjechać na święta i przywieźć ze sobą tego angielskiego policjanta. Ma pani pojęcie? Cofnęłam się od drzwi i usiadłam na zewnątrz, na murku. – Mam. Moja wnuczka też tu była z narzeczonym. Nic w tym nie widzę niewłaściwego, bardzo dobry pomysł. Pani się nie podoba? – Sama nie wiem. Myśli pani...? On się z nią w końcu ożeni! – No... wie pani... przytrafiają się gorsze nieszczęścia... – Ale to tak... w obcym kraju? – A jak on wygląda? – zaciekawiłam się. – Nie przysłała pani jego zdjęcia? – No właśnie nie. I sama nie wiem... Mówi, że owszem, całkiem do rzeczy i proszę bardzo, może go pokazać. Mamy się wszyscy uczyć po angielsku, dobrze, że chociaż dzieci w szkole angielski mają. Ale ja nie o tym chciałam, tylko tak mnie to gnębi... Gnębiło ją średnio, bo i radosna była, i przerażona, i zaniepokojona, i dumna, i chyba ożywiona nadzieją. Na moment przestałam słyszeć, co mówi, ponieważ rozzłościła mnie znienacka myśl, że nie znam ludzi. Cała ta idiotyczna, zbrodnicza afera, którą powinnam być śmiertelnie wystraszona, dzieje się poza moimi oczami. Nie poznałam nikogo... No nie, przesada, podejrzanych oglądałam na zdjęciach, ale reszta? Ewa Thompkins, inspektor Rijkeveegeen, nieboszczka Neeltje, Jantje Parker, Natalia ze Stuttgartu, gliniarz Jadzi Gąsowskiej, paryski cieć... No dobrze, ciecia im mogłam darować. Ale zatrzęsienie glin holenderskich, żona Rijkeveegeena, zabity pod orzechem Filet... nie, jak mu tam... a, Feuillet... Braki optyczne po prostu potworne! – ...o panią pytał już dwa razy, zmartwiony taki – mówiła matka Jadzi. – Nazwisko podał jak trzeba, paszport pokazywał, zapisałam nawet, więc mu powiedziałam, że pani jest w Piaskach, zapamiętałam, jak mi pani mówiła, bo myśmy z mężem też tam przecież byli. W Krynicy Morskiej. Może ja źle zrobiłam? Nagle do mnie dotarło. – O rany. Kto to był? Jakiś dziennikarz? – Nie, on mówił, że z zagranicy, na krótko przyjechał, a jacyś znajomi coś chcieli. – I jak się nazywał? Zostawił może telefon? – Telefonu nie, ale nazwisko... Zaraz. Stefan Obliga. – Masz ci los, to trąba, może on z Australii, znajomi z Australii właśnie mi zginęli. A ja im. Nie mógł zostawić telefonu, półgłówek? Jakoś bym go złapała. – Nie zostawił, a mnie to do głowy nie przyszło. – Zaraz. A jak on w ogóle do pani trafił? Skąd wiedział, że pani mnie zna? Gąsowska trochę się zakłopotała. – A, bo wie pani... To przez Jadzię... Znaczy, przez Ewę... To ich znajomy jakiś, tego męża znajomy, tam był, w Anglii, specjalnie podobno przyjechał, żeby tej Ewie coś załatwiać i jakoś im się zgadało, że to pani właśnie przy tej zbrodni była. Czy coś takiego... On po polsku mówi przecież i tak się nawet ucieszył, bo właśnie pani szuka... Czy coś takiego, ja, tak prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, ale w końcu do nas przyszedł... Wyzbyłam się złudzeń w kwestii głupkowatego poszukiwacza z Australii. Gąsowską docisnął morderca, który uparł się mnie zabić... Czarowną myśl zostawiłam sobie na później. – A, czort go bierz. Zaraz