Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Chodzą dziwne wieści od tamtej strony (tu znowu głos zniżyła), mówią, że Brühl z Austrią się przeciw nam wiąże79. Warto by dotrzeć prawdy. W listach pisz waćpan śmiało, ale poczcie ich nie powierzaj. Beguélin znajdzie drogę. Bądź waćpan zdrów! I podała mu rękę staruszka, którą kawaler zgięty aż do ziemi po kilkakroć pocałowali wynurzając jej całą wdzięczność swoją. Znalazłszy się w ulicy i przywodząc sobie na myśl, co mu z domowego pozostało zapasu, co miał z daru króla i od hrabinej, Maks tak się znajdował bogatym, iż mu się w głowie zawracało. Opłaciwszy nawet gospodarza wspaniale i zrobiwszy piękny prezencik Carlotcie, miał zawsze jeszcze w zapasie trzysta kilkadziesiąt dukatów i talent robienia wielkich rzeczy małymi pieniędzmi. Z rzadką w młodych ludziach roztropnością, Simonis, gdy było potrzeba popisać się ze wspaniałomyślnością, rzucał dukatami głośno i po— kaźnie, ale w powszednim życiu umiał więcej cudzym kosztem się przeżywić niż swoim. Nie miał teraz nic więcej do czynienia, jak upakować swe węzełki, pożegnać gospodarzy i szukać sobie fury, która by go przyzwoicie do stolicy saskiej zawiozła. Wróciwszy do swej izdebki, zastał już wszystkich uśpionych, w domu cicho, i wkradłszy się nie postrzeżony, począł od rozpalenia światła, co naówczas nie przychodziło z łatwością. Każdy porządny jak on chłopak, nie chcący żebrać iskierki u sąsiadów, miał na kominie krzesiwo i nasiarkowane drewienka, które się dopiero od hubki zapalały. Tym sposobem i nasz kawaler, natłukłszy sobie palców po nocy, doszedł do zapalenia drewienka, a od niego świecy. Miał tak wiele do czynienia, że mu się wcale na sen nie zbierało. Szczególniej męczyła go okoliczność jedna. Na stoliku leżały przed nim dwa listy polecające do Beguélina i baronowej Nostitz. Paliła go ciekawość grzeszna dowiedzenia się, co tam o nim pisano. Sam on nie rozumiał dobrze celu swojego poselstwa. Rad by się był o nim objaśnił. Wiedział bardzo dobrze, iż kusząc się o to, popełni więcej niż nie— dyskrecją, bo nawet przestępstwo karygodne, naruszeniem pieczęci. Ale Simonis nie był tak nadzwyczaj skrupulatnym, a ciekawość, co się w tych listach znajdować mogło, paliła go okrutnie. Kilka razy brał je ze stolika, oglądał, stawiał naprzeciw świecy i kładł przestraszony nazad. A po chwili pokusa wracała, ręce wyciągał i papiery te miął w nich znowu. Pieczęci na listach położone przez hrabinę de Camas, pospiesznie i drżącą znać ręką, nie były zbyt wyraziście odbite. Majaczyło na nich coś na kształt jakiegoś herbu, który z zewnętrznego kształtu przypominał wyrżnięty na ojcowskim sygnecie kawalera. Przymierzywszy go do pieczątek, przekonał się, że rozgrzawszy lak nieco, podjąwszy papier, mógł go wyśmienicie na nowo własnym herbem przymocować. Starcie jego mogło iść na rachunek, podróży, gorąca i potrzeby trzymania przy sobie tych drogocennych rekomendacji. Z sumieniem i wykonaniem tego śmiałego pokuszenia przyszedłszy do ładu, kawaler de Simonis drzwi pokoiku zaryglował na zasuwkę i wziął się drżącymi rękami do występnego dzieła. Najprzód rozgrzał z lekka pieczątkę listu do Beguélina, w którym się spodziewał znaleźć polecenie hrabiny, ale jakież było zdziwienie jego, gdy w zawinięciu czystego papieru, trafił tylko na żółty kawałek oddarty nieforemnie, na którym stały niezrozumiałe dlań liczby poprzedzielane punktami 64–871–55–2 itp. Była to cyfrowana depesza, oczywiście z królewskiego gabinetu, .na której widok przerażony Simonis pobladł, rękami coraz bardziej drżącymi włożył ją nazad do papieru i zapieczętował niezgrabnie. Tę tylko wyciągnął korzyść z pokuszenia o tajemnicę stanu, iż się dowiedział, że był istotnie posłem króla. Listu do baronowej wahał się już rozpieczętować i choć smutny, wyrzekł się zaspokojenia ciekawości. Schował do pugilaresu obie koperty, starannie je do siebie zwróciwszy pieczątkami, aby one przylgnęły i ślad naruszenia jednej z nich zniknął. Nareszcie zgasił świecę i jeśli nie dla snu, to dla wypoczynku się położył. Pierwszy ruch ranny w domu przebudził go, pospieszył się ubrać co najprędzej. Potrzebował widzieć się z gospodarzem. Ojciec Carlotty, pan Ceroni, cukiernik z powołania, któremu się wcale dobrze działo, bo był w kunszcie swym biegły i gruszek nie zasypiał w popiele, mimo narzekań i krzyków piekarzy, łączył z cukiernictwem wypiekanie bułeczek różnych, a nawet rozmaitego chleba, któremu pozór nadawał niezwyczajny. Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, otyły, rumiany, z twarzą lśniącą, uśmiechniętymi ustami, czynny, gadatliwy, nie widzący daleko, ale bardzo praktyczny. Lubił on Simonisa, lubiła go i gospodyni a najwięcej podobno jedynaczka ich córka, której to była „pierwsza miłość za wczesna. Ulubieńcowi całego domu, bo i słudzy grzecznego chłopca dobrym widzieli okiem, Simonisowi pieszczonemu przez wszystkich wcale się tu nieźle działo. Majster Karl, od którego imienia i jedynaczka córka zwała się Carlottą, właśnie rozpoczynał pod osobistym nadzorem porządkowanie sklepu na dole, gdy wszedł niezwykły o tej godzinie gość Simonis. Karl rękę mu, śmiejąc się, podał. — Cóż to was już drugi dzień tak rano budzi? — począł. — Widzę, że się musicie brać do jakiegoś ważnego dzieła, kawalerze Maks? Wczoraj do dnia ruszyliście na przechadzkę i nie było was na obiedzie, a obiad był doskonały. — Uderzył się po pełnym brzuszku. Simonis, ponieważ chłopcy się zwijali ze szczotkami, odciągnął go ku oknu. — Panie Karolu kochany — rzekł — przykro mi nad wyraz, ale przychodzę wam oznajmić, że muszę was opuścić. Gospodarz aż się cofnął. — A toż co jest? Czy wam źle u nas? — Jak w raju, ale z założonymi rękami siedzieć nie mogę dłużej. Lata upływają, trzeba o sobie myśleć. Tu nie znajdę nic