Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
I jesteś szczurem lądowym, czy żeglarz bowiem może żyć w lasach niczym zwierzę? — Popatrzył na innych, szukając poparcia, ale większość kompanów zachowała milczenie. Conan wiedział, o co chodzi: pracowali i walczyli z Umu ramię w ramię, ale teraz to był sprawdzian siły, i mieli poprzeć tego, kto wygra — przynajmniej dopóki nie pojawi się nowy pretendent. — A ty — powiedział Conan — jesteś szukającą zwady małpą, która knując za moimi plecami, próbuje namówić towarzyszy do zdrady. Brzydka twarz Umu spurpurowiała. — Tym razem rzucam ci wyzwanie prosto w oczy, Cymmerianinie! — Wreszcie. Taki głupi wieprz jak ty niepotrzebnie strzępi sobie język, starając się mówić jak człowiek. Umu z nieartykułowanym okrzykiem wyciągnął długi, ciężki nóż, płomienie zalśniły na broni. Miecz Conana równie chyżo opuścił pochwę i dwa ostrza zatańczyły tak szybko, że obserwujący widzieli tylko rozmyte błyski. Tragarze pokrzykiwali z podnieceniem, żeglarze mruczeli słowa zachęty. Wszyscy wydawali się zadowoleni z tej niespodziewanej rozrywki, z wyjątkiem Aquilończyków. — Nie możesz ich powstrzymać, kapitanie? — krzyknęła Malia. — A czemuż miałbym to robić? — zapytał Wulfrede. — Kiedy dwaj mężczyźni łakną swojej krwi, muszą załatwić to między sobą. Miecz Conana był dłuższy i nieco lżejszy niż broń Umu, ale niewiarygodnie długie ręce żeglarza wyrównywały różnicę. Marynarz poza tym posiadał ogromną siłę i zdumiewającą szybkość jak na człowieka takiej budowy. Byli godnymi siebie przeciwnikami. Obaj mężczyźni nie zważali na kunszt czy nauki mistrzów szermierki. Liczyła się tylko siła, szybkość i wytrzymałość. W końcu poczucie równowagi, błyskawiczny refleks i odporność na zmęczenie zaczęły przeważać szalę zwycięstwa na stronę Conana. Umu, nieprzyzwyczajony do wysiłku tego rodzaju, sapał i ze świstem wciągał powietrze. Oddech Cymmerianina był równy, a jego ruchy pewne i dokładne. W pewnym momencie Conan uskoczył przed mknącym niepewnie ostrzem i wbił miecz w ciało przeciwnika. Wyszarpnął głownię i pchnął jeszcze raz, tym razem pod brodę. Sztych przebił język, podniebienie i mózg. Umu runął na ziemię niczym ścięte drzewo. Cymmerianin popatrzył na marynarzy, krew ściekała z jego miecza. Ciało lśniło od potu, ale oddech miał regularny. — Czy ktoś chciałby zająć jego miejsce? — zapytał. Jeden z majtków splunął na trupa. — Nie był moim przyjacielem. — Tak — mruknął inny. — Przez cały czas stałem po twojej stronie, Conanie! Pozostali spiesznie zapewnili zwycięzcę o swoim poparciu. — Dobrze — powiedział Cymmerianin. — Znów wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. I dość narzekania na poobcierane nogi. Kiedy wrócimy, zyskacie takie bogactwo, że już nigdy nie będziecie musieli chodzić. Teraz zabierzcie stąd to ścierwo. Porzućcie gdzieś w krzakach w bezpiecznej odległości. Do rana zniknie. Odszedł do drugiego ogniska, po drodze czyszcząc ostrze pękiem trawy. Ulfilo podniósł się i poklepał go po ramieniu, co było dość nietypowym gestem ze strony wyniosłego szlachcica. — Doskonała walka, Conanie — pochwalił. — Tak! — zawołał z ożywieniem Springald. — Te draby będą teraz posłuszne! — Będą — zgodził się Cymmerianin. — Do następnego razu. Co na kolację? Następnego dnia Conan dotarł do skraju puszczy. Kończyła się ona nagle jak ogród. Las dochodził do pasma wzgórz. Porastała je głównie wysoka trawa. Nieliczne drzewa były niskie, rozłożyste, z dziwnie płaskimi koronami, całkowicie inne od leśnych olbrzymów udrapowanych lianami. Krzewy też rosły inaczej. Nie tworzyły gąszczu jak w lesie, ale kępy odległe co najmniej o kilkaset kroków od siebie. Jednak to nie roślinność przyciągnęła uwagę Conana. Gdy jakiś czas później Goma doprowadził Aquilończyków i kapitana na szczyt wzgórza, barbarzyńca stał wsparty na włóczni, pogrążony w kontemplacji. Na chwilę wszyscy zamarli w pełnym zdumienia milczeniu. Przerwała je Malia. — Na Mitrę! Czy ja śnię? To nie może być prawdziwe! — Jest prawdziwe — powiedział Springald z zachwytem w głosie. — Czytałem wiele opisów, ale nigdy nie przypuszczałem, że to może być tak wspaniałe! Mieli przed oczami około dwadzieścia tysięcy zwierząt. Nie więcej niż sto kroków od nich kilkaset antylop o kręconych rogach spokojnie skubało trawę. Ogromne stada pasły się na równinie po horyzont. Równie zaskakująca jak liczba zwierząt była różnorodność gatunków. Inaczej niż na zachodzie i północy, gdzie stada były jednorodne, tutaj pasło się obok siebie wiele gatunków zwierząt. Podróżnicy rozpoznawali liczne odmiany antylop, od drobnych, delikatnych impala o rogach w kształcie lir, po masywne topi wielkości bojowych rumaków. Wielu nie potrafili nazwać, chociaż Goma podawał nazwy miejscowe. Między antylopami w niewielkich grupach wędrowały stateczne, wysokie niczym drzewa żyrafy. Masywne czarne bawoły o kręconych rogach ryły nosami w błotnistych miejscach, a na ich grzbietach przysiadały ptaki, by wydziobywać robactwo z lśniącej sierści. Było tam kilka gatunków dzikich koni, wśród których przeważały pasiaste zebry. Niektóre miały tylko prążkowane zady, resztę zaś brązową. Karłowate, nakrapiane koniki nie większe od psów rywalizowały z parskającymi guźcami, a kłótliwe gromady pawianów obrzucały się patykami i kamieniami. Górujące nad nimi wszystkimi ogromne słonie poruszały się z godnością, niczym wielkie, wprawione w ruch szare głazy. Niektóre samce miały tak ogromne ciosy, że musiały zadzierać łby, aby nie orać kłami ziemi. — Ale ich dużo! — zawołała Malia. — A mimo to jest tak cicho! Niczym w ogromnej świątyni! W przeciwieństwie do mieszkańców lasu, rzadko było słychać zwierzęta z równiny