Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

W drodze powrotnej nad rzekę, koło pomnika, szła już za mną cała procesja, złożona z kilkuset osób. Za pomnikiem droga opadała w stronę parku. Tłum roz- czarowanych dzieci i rodziców pobiegł w dół pochyłości, szarpiąc mnie z tyłu za strzępy kombinezonu. -BlakeL. - Zostań z nami, BlakeL. Przebijając się przez tę ciżbę, wsparłem się o głowy dzieci i wzbiłem się w powietrze. Poruszałem się teraz na czele procesji trzy stopy nad ziemią. - Weź nas ze sobą, Blake!... Mogłem nareszcie swobodnie oddychać, więc odwróci- łem się do nich. Krążyłem w powietrzu, a ludzie krzyczeli do mnie, jak uchodźcy, którzy obawiają się, że pozostaną sami, wydani na pastwę losu w otoczonym dżunglą mie- ście. -Dalej! Wszyscy! Lećcie! Dwóch młodych mężczyzn w kurtkach motocyklowych zaczęło podskakiwać na drodze, usiłując wznieść się w po- wietrze. Jakaś starsza kobieta mocowała się ze słońcem pa- dającym jej na twarz i trzęsła biodrami, jak gdyby chciała zrzucić gorset. Wszyscy tańczyli shimmy i skakali wokoło, śmiejąc się, jak ludzie zaatakowani przez plagę miłych owadów. Tylko dzieci przyglądały mi się poważnym wzro- kiem. Dwanaścioro z nich zbiło się wokół mnie, chcąc do- tknąć moich stóp. - Proszę cię, Blake... - dziesięcioletnia dziewczynka o jasnych, związanych w kitkę włosach, zaofiarowała mi cu- kierek jako łapówkę. Pochyliłem się, wziąłem ją za ramio- na i podniosłem. Przytrzymując spódniczkę, dziewczynka piszczała z radości i unosiła się swobodnie w rozwrzesz- czanym powietrzu, a potem schyliła się i pomogła swoje- mu młodszemu bratu dostać się w moje ramiona. Nagle powietrze zapełniło się dziećmi. Krzyczały prze- raźliwie z radości, spoglądając na swoje fikające swobod- nie nogi, już dość wysoko nad głowami rodziców. - Saro, uważaj!... W pogoni za córką zaniepokojona matka uniosła się nad ziemię, wyciągnąwszy ręce w górę. Pedałując wściekle, wzbiła się wyżej i wzięła córkę w ra- miona, a potem radośnie uśmiechnięta odpłynęła w stronę parku. Ruszyłem przed siebie, a procesja za mną, przypomina- liśmy więc olbrzymi latawiec, którego ogon ciągnął się po ziemi. Ci, którzy zostali na dole, wierzgając i podskakując, próbowali wszystkiego, by unieść się w powietrze. Jakiś młody człowiek oderwał się od ziemi, a po chwili pomógł unieść się w górę swojej dziewczynie. Stary wiarus z laską wzleciał sztywno w niebo. Odpływając dalej, pomachał do mnie laską, jak gdyby chciał mi przekazać, że nauczył się już tego i owego o lataniu. Sunęliśmy do parku, a z bocznych ulic wybiegały całe rodziny, żeby się do nas przyłączyć. Dawni kierownicy dzia- łów, wagarujący już trzeci dzień, odrzucili teczki, dołączyli do ogona procesji i - chcąc z nas zadrwić - wzięli się pod ręce, naśladując wysiłki ludzi wierzgających na czele ka- walkady, by stwierdzić ku swemu zdumieniu, że i oni uno- szą się w powietrzu. Kiedy dotarliśmy do parku, zdążało już za mną przeszło tysiąc osób. Do procesji przyłączali się ostatni maruderzy - technicy filmowi, aktorzy w staromodnych pumpach i go- glach, rzeźnik w białym fartuchu, rozdający resztki mięsa rozradowanej zgrai psów i kotów, i dwóch mechaników w wytłuszczonych ogrodniczkach, pracowników stacji ben- zynowej. Z drzwi budki telefonicznej przypatrywał się nam miej- scowy policjant wzrokiem pełnym podejrzeń. Najwyraźniej zastanawiał się, czy przestrzec mieszkańców, że poważnie naruszają przepis, jakiegoś średniowiecznego statutu, za- kazujący wszelkich indywidualnych i zbiorowych lotów. Po chwili usłyszałem jego krzyk. Gdy zorientował się, że zo- stał sam w Shepperton, porzucił swój rower i pobiegł ra- zem z nami. Z hełmem w ręku wzniósł się niezgrabnie w górę i pożeglował pogodnie na końcu procesji, niczym straż- nik powietrznego pociągu. Opustoszałą główną ulicą biegły na końcu procesji upo- śledzone dzieci. Jamie skakał i kręcił się na swoich klam- rach, jak gdyby była to tajemna katapulta, która pomaga mu zawsze wznieść się w powietrze. David wlókł się cięż- ko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wytłumaczyć Rachel, dokąd odeszli mieszkańcy. Niewidoma dziewczynka przechyliła głowę i przycisnęła dłonie do uszu, oszołomio- na setkami znajomych głosów w górze i piskami innych dzieci, spadających z zatłoczonego nieba. Poczekałem na nich i wstrzymałem procesję, gdy do- szliśmy do parku. Policjant i aktor pochylili się, żeby podać im dłonie