Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I druga rzecz: zbliżał się pociąg, jego światła odbijały się w szynach. W jednej sekundzie zastygł w zatrzymanym czasie, ale wiedziałem, że ruszy znowu i runie na Lucy, gdy tylko Misquamacus owładnie moim ciałem. I to dopiero dopełni zemsty tego sukinsyna: uwięzi nas w jednym ciele i zabije naszą córkę. Wyciągano mi duszę z ciała i cokolwiek bym przedsięwziął, nie miałem gwarancji, że się uda. Mogłem podbiec do Lucy i zepchnąć ją z toru, ratując tym samym i Misquamacusa. Mogłem się pogodzić ze swym losem, pozwolić na transformację i żyć dalej w chaosie szaleństwa. Albo — mogłem przypomnieć sobie, co mi przekazał Śpiewająca Skała przez dziewczynę w bibliotece: „Komputery są pana przyjaciółmi”. Moimi przyjaciółmi. Wywlekano mi duszę z ciała, jak wywleka się wnętrzności z dorsza. Było tak, jakbym umierał, a właściwie gorzej, bo wiedziałem, że żyję. Wznosiłem się, dryfowałem, patrzyłem na swoje ciało stojące na torach, na Lucy obok, z wyciągniętymi ramionami i płonącymi oczyma, na mroczny, górujący nad nią cień Misquamacusa. Opuściłem ciało. Było to najdziwaczniejsze doznanie, jakiego doświadczyłem w całym moim życiu. Byłem przytomny, całkowicie świadomy i oddzielony od samego siebie; nic nie ważyłem, płynąłem w powietrzu, nie miałem w sobie ani grama materii. Wiatr ogarnął mnie, pochwycił jak kodaka. Zawirowałem i skręciłem w kierunku Karen; manitou wiatru kierowało mną, jak chciał Misquamacus. Stała bez ruchu, oparta plecami o ścianę, zastygła w czasie, podobnie jak cała Park Avenue. Podmuch miotał mną coraz bliżej i bliżej niej, choć próbowałem się obrócić, odwirować od niej. Jeśli wejdę w jej ciało, oszalejemy oboje i w końcu czeka nas śmierć, o jakiej nawet schizofrenik nie ma pojęcia. „Komputery są pana przyjaciółmi”. Zakręciło mną jeszcze raz i zobaczyłem nieruchomy pociąg. Północna linia metra, zmierzał do Westchester. Wyposażony w komputery. Miał duszę. Własne manitou; białe manitou, na które składały się wszelkie narysowane projekty, cała wiedza inżynierów, którzy konstruowali pociągi. Spadkobierca w prostej linii wszystkich maszyn przemierzających z łoskotem równiny Ameryki i niosących Indianom ostateczną klęskę. Zacząłem się do niego modlić. Pomóż mi, zabierz mnie — modliłem się. — Chcę być raczej częścią ciebie niż czegokolwiek innego. Chcę się wtopić w twój metal, wniknąć w twoje kilobity. Masz duszę. Masz manitou. Pomóż mi. Wściekły podmuch wiatru popchnął mnie bliżej Karen. Stała wciąż nieruchomo, twarz jej stężała ze strachu. Nie wiedziałem, na jak długo Misquamacus zdołał zatrzymać noc, ale obawiałem się, że zostały nam ledwie sekundy. Jeśli moja dusza nie znajdzie do tej pory schronienia, zostanie najprawdopodobniej rozproszona i zniknie, tak jak kiedyś duch Misquamacusa. Rzuciło mną jeszcze bliżej Karen. Próbowałem się wykręcić i modliłem się, cały czas modliłem do pociągu: zabierz mnie, ty sukinsynu, zabierz mnie, pociąg jest silniejszy od wiatru, silniejszy od wody, silniejszy niż wszyscy szamani razem wzięci, począwszy od Irokezów, na Uta skończywszy, zabierz mnie, daj mi chwilę wytchnienia. Karen nieoczekiwanie odwróciła się i spojrzała w moją stronę; nie wiedziałem, czy w ogóle coś widziała, ale jej usta były otwarte, rysy twarzy wyrażały zdumienie. W tym samym momencie pociąg ruszył, znowu rozległ się szum ruchu ulicznego, niebo zaczęło płynąć i wszystko stało się normalne. Nie stałem już przy Karen; byłem zanurzony w aluminium i plastiku, dosłownie wtłoczony w świadomość tego pociągu. Zamiast tkwić w Karen — dwie dusze rozpychające się w jednym ciele, dopóki śmierć ich nie rozdzieli — stałem się — chłodny, sprawny, zdolny przewidywać; pełno we mnie było wgranych informacji, limitów prędkości, dróg hamowania; byłem pociągiem, a pociąg był mną i kołysałem się na torach przy 97th Street, gdy — Jezu! Dziecko na torze, a obok mężczyzna; Lucy i ja. Zobaczyłem, jak Karen podbiega do szyn, chwyta Lucy w ramiona i obie padają z boku torów. Zobaczyłem swoje własne ciało, stojące przede mną; przed pociągiem. Zobaczyłem rozwścieczony czarny cień Misquamacusa z wzniesionymi ramionami, wokół twarzy kłębiły mu się węże. Tym był naprawdę: sługą starych bogów; nie plemiennym czarownikiem, ale naczyniem zła starej Ameryki, które przybywało nas zniszczyć. Rozpostarł się nad moim ciałem jak czarna jedwabna narzuta na łóżku. Pomyślałem, że wolę zabić samego siebie niż do tego dopuścić. Miałem umysł pociągu, miałem masę pociągu; zrobiłem krótkie zwarcie w części kontrolującej prędkość i zacząłem przyspieszać. Zmierzałem ze stukotem po szynach ku własnemu stojącemu chwiejnie na torach ciału z prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Mroczny cień Misquamacusa wsączył się we mnie, jakby wyciąg wessał dym. Zatoczył się i spojrzał na przyśpieszający pociąg. Za późno. Moja dusza przepływała przez komputery pociągu jak płynny ogień, kontrolowała prędkość, system hamowania i nie było na ziemi siły zdolnej powstrzymać parowóz przed uderzeniem mnie w pierś. Przekoziołkowałem przez tory, rozpryskując krew, jakbym puszczał fajerwerki i spocząłem na torowisku. Zamknąłem oczy duszy i zacząłem hamować z piskiem i jękiem, jakby stado świń przeciw czemuś protestowało, iskry sypały mi się spod kół. Minąłem leżące obok torów skręcone ciało i poczułem, że coś się zmieniło. Ulżyło mi ciężaru. Z mojego ciała wyrastał cień, niewyobrażalnie mroczny i mściwy. Mogłem go tylko odbierać przez system wideo, mimo to wyraźnie zobaczyłem — pół człowieka, pół płaza; mężczyznę, który tak często układał się z bogami, że stworzyli go na nowo w odpowiadającej im postaci. Istota wyrosła z mojego ciała patrzyła na mnie dość długo, a potem nonszalanckim gestem zacisnęła dłonie na szynach i wyszeptała w języku Algonkinów: — Weejoo–suk. — Wieje wiatr. Dał się słyszeć szelest kawałków papieru i drobin piasku; mroczny cień wywiało z tunelu i poniosło ponad ulicami Manhattanu jak robaka albo jak ptaka, a może wspomnienie czasu, który nigdy nie zostanie odkupiony. Wysoko na niebie dostrzegłem światło księżyca, a jego duch nie przejawiał chęci wybaczenia. Misquamacus obiecał mu modły i ofiary, a przyniósł tylko własny cień. Cień zapłonął jak upuszczony przypadkiem w ogień szal z delikatnej materii, rozbłysł na moment i opadł z nieba lekkim szarym popiołem