Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wiedziałem, iż moi koledzy z AK trwają w konspiracji i działają. Pamiętałem, że moi dowódcy z Wileńszczyzny i wielu kolegów są internowani. To wszystko stwarzało duże opory natury uczuciowej. Zdaję sobie sprawę, iż nie są to rzeczy, które by mogły tłumaczyć postępowanie człowieka działającego pod względem politycznym konsekwentnie. Niemniej jednak faktem jest, iż obiektywne warunki, cały klimat psychiczny, w którym spędziłem trzydzieści kilka lat życia, kierunek zainteresowań (humanistyka, literatura, historia) ukształtowały mnie w sposób ułatwiający prymat imponderabiliów. Trzeba było długiego czasu i wielu przemyśleń, by z tego rodzaju nastawieniem wziąć rozbrat. Stwierdzam zresztą, że resztki moich ówczesnych uczuć wpływały na moje postępowanie aż do ostatnich czasów, co się wyraziło w podtrzymywaniu znajomości z Łupaszką i Lucjanem Minkiewiczem („Wiktor"). Trzeba było — niestety — dopiero więziennych przemyśleń, by ostatecznie pojąć jaka jest różnica pomiędzy realizmem politycznym a sentymentalizmem i obawami przed posądzeniem o bojaźliwość. Do tego wszystkiego dołączało się dotkliwe, a gnębiące szerokie masy „akowców" poczucie krzywdy. Wiem, że polityka „góry" AK jest rozmaicie oceniana (i ja też mógłbym wysunąć bardzo poważne zarzuty). Ale „doły" AK niewątpliwie kierowane były względami jak najbardziej pozytywnymi. Tymczasem położenie nasze było nadal niekorzystne. Prawdą jest, że wyciągnięcie ręki do masy „akowców" przez rząd stało się możliwe dopiero po utworzeniu Rządu Jedności Narodowej. Trudno oczekiwać od dowolnego ustroju tego, by pozwalał na swobodę działalności organizacji, wykonującej rozkazy wroga tegoż ustroju. Te niewątpliwe prawdy można jednak zrozumieć i ocenić dopiero ex post z perspektywy czasu. Podówczas zaś owocował istniejący stan rzeczy, który wynikał z fałszywej i błędnej polityki naszej „góry", a odbijał się na dobru kraju, tudzież m.in. na „akowskiej" skórze. Dla mnie osobiście, jako dla człowieka wysoko ceniącego swobodę poglądów i słowa, ważna była obawa, że nowy ustrój zechce odgórnie, niejako w sposób totalny, narzucać krajowi marksizm wykluczając „z obiegu" inne ideologie. Pamiętam, iż istną rewelacją była dla mnie powzięta dopiero w drugiej połowie 1945 r. wiadomość o tym, że w Krakowie wychodzi „Tygodnik Powszechny". Fakt utrzymania się tego pisma skłonił mnie do zmiany i rewizji wielu dotychczasowych zapatrywań. W ogóle brak rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w Polsce i świecie, hermetyczne prawie odcięcie od życia kulturalnego i społecznego, zaważyły bardzo w sposób wybitnie ujemny na moich i naszych losach. 59 Przechodzę do omówienia moich stosunków z Łupaszką. Nie znałem go przedtem, słyszałem jedynie o nim, jako o jednym z głośniejszych dowódców partyzantki AK na Wileńszczyźnie. Łupaszką operował w rejonie odległym od miejsca postoju sztabu — dlatego też nie spotkaliśmy się. Zgłosiłem się do niego właśnie (w październiku 1944 r.), ponieważ był to jedyny oddział (a raczej szczupła resztka oddziału), który przedostał się na zachód od granicy i działał w okolicy, w której i ja się znajdowałem (rejon Krynki-Jałówka). Łupaszką przyjął mnie początkowo z pewną rezerwą. Zresztą do końca naszego współdziałania nie przestał mi zarzucać, iż jestem zanadto „typowy inteligent", a za mało oficer. Moje walory zwyżkowały w jego oczach wtedy, kiedy się dowiedział, że jestem z wykształcenia historykiem i że pióro nie jest mi obce (powody tego stanu rzeczy wyjaśnię nieco niżej). Zaufanie jego i wdzięczność pozyskałem wtedy, kiedy — na jego rozkaz — odszedłem wraz z oddziałem do Puszczy Białowieskiej, gdzie — w bardzo ciężkich warunkach — spędziłem koniec listopada i grudzień. Spędziwszy wraz z Łupaszką — odliczając przerwy —jakieś dziewięć miesięcy czasu, wyrobiłem sobie o nim następującą opinię. Jest to człowiek całkowicie i bez reszty urobiony przez warunki, w jakich wzrósł. Pochodzi, o ile się mogłem zorientować, z rodziny dość zamożnej. Po ukończeniu gimnazjum poszedł do kawalerii. Ta ostatnia okoliczność posiada znaczenie decydujące. Żywił ogromny kult dla tradycji kawaleryjskiej, w jednej z rozmów oświadczył mi, że po wojnie będzie służył znowu w kawalerii i w żadnym innym rodzaju broni. Nie sądzę, nie mam na to dowodów, by Łupaszką posiadał jakiś wyrobiony światopogląd polityczny. Kierował się w swym postępowaniu zasadą absolutnej wierności rządowi londyńskiemu, tudzież zasadą „apolityczności" wojska (w znaczeniu przedwojennym). Moje z nim rozmowy na tematy polityczne nie prowadziły do uzgodnienia poglądów. Różniliśmy się zarówno w ocenie polskiej rzeczywistości przedwojennej, jak i w poglądach na przyszłość. On stał niezachwianie na stanowisku, że wojna anglosasko-radziecka jest nieunikniona, ja utrzymywałem, że nic z tego nie będzie i że nastąpi kompromis. W ogóle dyskusje te miały charakter jałowej (tak w tekście — A.G.) i do żadnych rozumnych rezultatów nie prowadziły. Jest faktem, że Łupaszką — pomimo swej surowości dla podwładnych i nieraz gwałtowności — wywierał na nich coś w rodzaju uroku. Jego ludzie szli za nim wiernie i ufali mu. On zresztą wymagał od podkomendnych nie tylko ślepego posłuszeństwa, lecz i bezgranicznego zaufania w to, że dowódca ma zawsze rację. Jego cechy osobiste: jest to człowiek bardzo odważny, skłonny do dużych poświęceń. Już ku końcowi 1944 r., a zwłaszcza później nerwy miał w strzępach. Potrafił przechodzić od wybuchów szalonego gniewu — do publicznego płaczu. Absolutny brak obiektywizmu i to zarówno w ocenie rzeczywistości, jak i w stosunkach z ludźmi. Bardzo bezwzględny, a w gniewie skłonny do okrucieństwa. Dowódca niewątpliwie zdolny. Poważną pracę umysłową ceni — u innych. Podczas naszej współpracy Łupaszką jeszcze trzymał się w ryzach. Bądź co bądź unikał niepotrzebnych akcji, powściągał wyskoki por. Zygmunta dowódcy I szwadronu. Ostatecznie wydał zakaz akcji. W czasach późniejszych — o ile mi wiadomo — działalność jego utraciła wszelkie cechy umiaru. W czasie przesłuchań powiedziano mi o wypadkach dzikiego okrucieństwa (rozdarcie człowieka końmi). W czasie mego pobytu w oddziale, który to okres nie był wcale idylliczny, takie wypadki się jednak nie zdarzały (wiadomo mi, że w 1945 r. por. Zygmunt dopuścił się sadyzmu w stosunku do dwu żołnierzy radzieckich, nie złożył jednak o tym meldunku, o fakcie tym dowiedziałem się pośrednio, już będąc samym). Stwierdzam, że nigdy nie zgodziłbym się służyć w oddziale, który dopuszcza się takich rzeczy, jak powyżej wspomniany wypadek